Ex Machina, tom 2 - Brian K. Vaughan, Tony Harris

EX(?) MACHINA


Co jeszcze można świeżego opowiedzieć w gatunku superhero? Zdawałoby się, że nic. A jednak Brian K. Vaughan, autor "Y: Ostatniego z mężczyzn" czy "Runaways" pokazał, że można. I to na dodatek opierając się na elementach i schematach, które każdy miłośnik opowieści obrazkowych zna doskonale. Trzeba mieć tylko konkretny pomysł, konsekwentnie rozbudowywany i mocno osadzony w realnym świecie, co dodaje mu posmaku prawdziwości, do tego solidną dawkę talentu i pasję, dzięki której całość czyta się na raz, z zapartym tchem.


Mitchell Hundred niegdyś zdobył supermoce i stał się jedynym superbohaterem na świecie – Potężną Machiną. Teraz to wszystko jest już dawno za nim, został burmistrzem Nowego Jorku i prowadzi zupełnie inny tryb życia, niż wcześniej, ale przeszłość nie daje o sobie zapomnieć. Ze względu na swoją odmienność, Mitchell jest nękany, prześladowany i atakowany, a nie dość, że musi sobie poradzić nie tylko z polityką, ale i zamachami terrorystycznymi, to jeszcze na horyzoncie pojawia się wróg posiadający moc podobną do jego własnej. Czyżby nadszedł czas by Machina przestał być ex-bohaterem i wrócił do działania?


Jak pisałem już na wstępie, "Ex Machina" nie jest zbudowana na szczególnie oryginalnym pomyśle. Wręcz przeciwnie, mamy tu zwykłego człowieka, który swoje moce zdobywa w wypadku (Marvel od 1961 roku buduje na tym całe swoje uniwersum), mamy prześladowanie z tego powodu (niczym w X-Men) itd., itd. Fakt, że nasz bohater jest jedynym ziemskim herosem też nie jest niczym odkrywczym, choć w czasach, kiedy komiksowe światy zaludniają nieprzebrane rzesze obdarzonych niezwykłymi zdolnościami gości, łatwo można o tym zapomnieć. A przecież w zeszytach DC herosi od początku wydawali się być jedynymi na świecie, nawet jeśli współdziałali czasem z innymi.


Co zatem sprawia, że "Ex Machina" jest tak udana i ma w sobie świeżość, jakiej brakuje najbardziej wymyślnym opowieściom superhero? Przede wszystkim realizm, chociaż klimat całości też nie jest bez znaczenia. Samotność głównego bohatera, fakt, że ma dźwiga ona na barkach cały świat, są wyczuwalne, jak chyba nigdzie indziej w gatunku. Może nie jest to uczucie tak intensywne i dojmujące, jak np. w przypadku "Y: Ostatniego z mężczyzn", ale pozostaje bardzo wyraźne. Do tego dochodzi skupienie się na przyziemnych sprawach, polityce i wydarzeniach, które uwierzytelniają całą historię. Wreszcie mamy też multum nawiązań do klasyki science fiction, a w wyglądzie postaci odbija się wiele znanych twarzy, chociażby z "Gwiezdnych wojen".


A wszystko to podane w sposób skłaniający do myślenia, dostarczający świetnej rozrywki i bardzo nastrojowy. Zabawa też jest znakomita, a całość świetnie prezentuje się pod względem wydania. Czy trzeba dodawać coś jeszcze? Polecam.


A wydawnictwu Egmont dziękuję za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


Komentarze