POCZĄTKI
LUCKY LUKE’A
Każda seria ma swoje najlepsze
momenty, ma też wyróżniające się choćby pod względem wagi opowieści, ale tak
czy inaczej jeden typ albumów w szczególności wyróżnia się jeśli chodzi o wartość.
O czym mowa? Oczywiście o pierwszych zeszytach i tomach, bez których nie byłoby
całej reszty. Mogą być słabsze, mogą być naiwne, ale ich waga pozostaje
niezmienna od niemalże samego początku. I tak jest właśnie z „Kopalnią złota
Dicka Diggera”, debiutem Lucky Luke’a – absolutnym must read dla każdego
miłośnika europejskich opowieści graficznych.
Lucky Luke, najszybszy kowboj na
Dzikim Zachodzie i nieustraszony pogromca zbrodni, pewnego dnia spotyka swojego
dawnego znajomego, Dicka Diggera. Tak zawsze zaczynają się wszelkie kłopoty i
tak jest również tym razem. Dick znalazł bowiem żyłę złota – oczywiście w
najdosłowniejszym tego określenia znaczeniu – ma więc powody do radości. Pech
chce, że obaj zatrzymują się na noc w zajeździe by trochę odpocząć i wypić
nieco mocnego trunku. Digger, pod wpływem alkoholu, rozgaduje się o złocie,
bandyci postanawiają go obrabować i… Gdy ranny poszukiwacz złota nie będzie w
stanie sam zająć się swoimi sprawami, to na Lucky Luke’a spadnie konieczność
dalekiej wyprawy i wyścigu z czasem, by wyprzedzić i pokonać przestępców…
Co mogę powiedzieć o tym pierwszym
„Lucky Luke’u”? Przede wszystkim chyba to, że na tym etapie (a jak pokazują niektóre
z późniejszych tomów, trwał on wcale nie krótko), seria nie miała jeszcze
wykształconego charakteru, jaki znamy obecnie. Na pierwszy rzut oka widać to w
szacie graficznej, cartoonowej, to prawda, ale bardziej w disnejowskim stylu. I
w pewnym stopniu także niedbałej, przynajmniej w stosunku do czystej kreski
wypracowanej po latach. Ale i ona ma swój urok i klimat, które spodobają się
nie tylko najmłodszym.
A jak rzecz ma się od strony
fabuły? Zdecydowanie nie jest jej daleko do tych najbardziej znanych opowieści
o najszybszym rewolwerowcu na dzikim zachodzie. Więcej tu co prawda slapsticku
i humoru obrazkowego utrzymanych w tonacji wczesnych komiksów gazetowych, ale i
tak widać już dość wyraźnie obraną ścieżkę autorską. Ścieżkę, którą tak
znakomicie podążył potem René Goscinny, doskonale odnajdując się w tej
konwencji.
A zatem miłośnicy Lucky Luke’a mają
się z czego cieszyć. W ich ręce trafia bowiem nie tylko pierwszy album z
przygodami tego bohatera, ale przede wszystkim znakomity komiks. Co więcej,
wspiera go jednoczesna publikacja dwóch kolejnych tomów, więc dobra zabawa
szybko się nie kończy.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz