MIŁOSNY
LIST
Pewnie po powieści Sparksa nie
sięgnąłbym nigdy, gdyby nie film „I wciąż ją kocham”. Jestem romantyczną duszą,
ale książki o miłości to najczęściej tandetne czytadła kojarzące się z Harlequinami
tudzież kobiecymi koszmarkami, które zdobyły co prawda sławę, ale przebrnąć się
przez nie nie da, jeśli posiada się choć odrobinę czytelniczych ambicji. Do
filmu przekonało mnie jednak nazwisko reżysera, potem kupiła mnie sama
historia, jeszcze potem po prostu musiałem sięgnąć po literacki pierwowzór i jemu
też uległem. Powieść okazała się bowiem naprawdę dobrym męskim romansem. Czymś
z nieco wyższej półki, nawet jeśli miłosnym historiom Rotha czy Irvinga do pięt
nie sięgała. Resztę możecie już sobie dopowiedzieć – i tak docieramy do
niniejszego momentu, najnowszej książki Sparksa. Wiele sobie po niej
obiecywałem, na wiele miałem nadzieję i choć nie wszystko okazało się takie,
jakbym chciał, autor znów dostarczył mi naprawdę niezłej rozrywki i kilku
emocjonujących momentów.
Bratnia Dusza – tak nazywa się
skrzynka pocztowa stojąca od 1983 roku na Sunset Beach w Karolinie Północnej. Każdy,
kto chce, może spisać swoją historię i zostawić ją tam. I każdy, kto chce może
ją przeczytać. Nicholas Sparks dowiaduje się o niej od miejscowych, którzy
zachęcają go do zajrzenia do niej, wierząc, że jej zawartość i ona sama
przydadzą się w jego twórczości. I rzeczywiście. Pisarz natrafia tam na
historię, która go wciąga tak, że postanawia o niej napisać. By to jednak
zrobić, musi odnaleźć osobę, która ją spisała, a autor w liście zostawił
jedynie nieliczne wskazówki. Dotarcie do niego staje się prawdziwą przygodą,
ale jeszcze większa przygoda dopiero na Sparksa czeka. Przygoda z przeszłością
i opowieścią o niezwykłej miłości.
Jest rok 1990. Tru pracuje w Zimbabwe
jako przewodnik po safari i wydaje się, że w Ameryce nic go nie pociąga.
Przynajmniej do czasu, kiedy dostaje wiadomość, że jego biologiczny ojciec
umiera. Tru sam właściwie nie wie czy chce go poznawać, ale ostatecznie rusza w
drogę. Tymczasem Hope przybywa do Karoliny na ślub przyjaciółki. Choć jest w
poważnym związku, przeżywa kryzys, a jakby tego było mało, jej ojciec także
jest umierający. Spotkanie tej dwójki wkrótce odmieni ich życie, ale czy będzie
im dane być razem?
Lekka i prosta, dokładnie taka jest
ta powieść. Po Sparksie spodziewałem się czegoś więcej, ale jak na romans to i
tak dobra lektura. Sprawnie napisana, czasem trochę zbyt potocznie i
nieskomplikowanie, potrafi jednak obudzić nieco emocji. Wzruszyć? Mnie
osobiście nie zdołała, ale niewiele jest dzieł, które potrafią zadziałać na mnie
w ten konkretny sposób, myślę jednak, że co wrażliwsi czytelnicy ulegną
niektórym fragmentom.
Co jeszcze warto dodać to fakt, że
Sparks nie łamie tu schematów. Co prawda nigdy tego nie robił, jednak te jego
powieści, z którymi miałem styczność, posiadały w sobie mocno przekonującą i
oddziaływującą na czytelnika życiową nutę. Tu, choć autor od początku stara się
przekonać nas, że mamy do czynienia z rekonstrukcją faktów, wkracza na grząski
grunt typowo skrojonej fabuły romansu. Inspirowanej co prawda autentycznym
miejscem i wyprawą autora do Afryki, ale nic poza tym. Co, przy moich oczekiwaniach,
jest zarzutem, choć patrząc na to pod względem obietnic, jakie składa sam
gatunek, trudno jest odbierać ten fakt w taki właśnie sposób.
Tak czy inaczej jednak, „Z każdym
oddechem” to niezła książka. Mniej męska, niż np. „I wciąż ją kocham” (tak,
dobrze się domyślacie – to mój ulubiony utwór pisarza) i mniej też od niej
realistyczna, ale całkiem udana, przyjemna w odbiorze i dostarczająca porcji
niewymagającej i niezaskakującej rozrywki. Prości bohaterowie, prosty świat i
proste, mimo zawirowań, uczucia. Ale to i tak o niebo lepsze dzieło (nawet
jeśli Sparks nie wykorzystał kilku elementów, które aż prosiły się o to) niż
Harlequiny, więc możecie sięgnąć po nie bez obaw. Tym bardziej, że całość
połyka się dosłownie na raz.
Komentarze
Prześlij komentarz