A
KTO UMARŁ, TEN NIE ŻYJE
Tytuł tej książki, będący taką
oczywistą oczywistością, że ocierającą się o pleonazm (z miejsca miałem
skojarzenia z cytatem z „Psów”: „A kto umarł, ten nie żyje”), może sugerować,
że na czytelnika nie czeka tu nic szczególnie dobrego. Bo skoro autor poszedł w
takim kierunku, a nie sugeruje nam stworzenia dzieła satyrycznego, może to źle
wróżyć. Ale spokojnie, najnowsze dzieło Angusa Watsona to zadziwiająco dobra
lektura. Kawał świetnego, lekkiego i ciętego męskiego fantasy, które spodoba
się miłośnikom prozy Andrzeja Ziemiańskiego i wszystkim tym, którzy lubią
dobrą, lekką fantastykę z pazurem.
Witajcie w Harówce. To do tego
miejsca, pięć pokoleń temu, przybył ze starego świata Olaf Odkrywca. Los chciał,
że jego i towarzyszy dopadła tu zima, która zostawiła przybyszy bez jedzenia i
możliwości ucieczki, skutych lodem i zasypanych śniegiem, jak okoliczne wody i
ich własny sprzęt. Z pomocą przyszli im lokalni – Goachikowie – którzy zażądali
w zamian by ci porzucili swoją mowę, zamiast niej posługując się ich własną, i
nie zapuszczali się dalej, niż na dziesięć mil od miejsca, w którym przybili do
tej ziemi. Tak właśnie narodziła się Harówka.
I to właśnie tutaj żyje on,
Finnbogi, zwany Zbukiem. Wojownik, ale człek dość beztroski, któremu nie
śpieszy się by zasiąść przy stole Odyna i odbierać należytą chwałę. Nie jest
więc, jak reszta swego ludu, a w głowie ma właściwie jedno – przypodobać się
Thyri Drzewonogiej, ale już wkrótce wszystko się zmienia. Gdy wioska zostaje
zaatakowana, a jej mieszkańcy wymordowani, Finn, z grupką towarzyszy
niekoniecznie złożonych z samych przyjaciół, wyrusza w podróż przez
niebezpieczne ziemie, zmuszony zostać prawdziwym wojownikiem...
Listopad okazał się dla mnie
szczęśliwym miesiącem, jeśli chodzi o dobrą fantasy. Z jednej strony w moje
ręce trafili znakomici „Królowie Wyldu”, z drugiej ta właśnie powieść. Obie
książki okazały się do siebie podobne: lekkie, ze sporą dozą humoru, ale i
własnym charakterem, z tym, że dzieło Watsona jest tym zabawniejszym z nich.
Czy to źle? Pewnie by tak było, gdyby autor nie miał nic więcej do
zaoferowania, ale na szczęście ma. I to całkiem sporo.
A co konkretnie? Z jednej strony
mamy tu klasyczną, ale udaną akcję, nieźle skrojonych bohaterów, ciekawy świat,
sekrety, szybką akcję i dobre wyważenie elementów lekkich i ciężkich. Bywa więc
krwawo, bywa ostro (także jeśli chodzi o wulgarne słownictwo) i brutalnie, ale
czasem czytelnik wybucha śmiechem, ba, tu nawet niektóre nazwy brzmią tak
niepoważnie, że aż trudno nie uwierzyć. A
jednak wszystko to dobrze do siebie pasuje. Do tego dochodzi lekki, ale na
szczęście nie za lekki, styl, brak większych dłużyzn (chociaż lektura to
słusznej grubości) i świetne, bardzo ładnie ilustrowane wydanie. Zsumujcie to
wszystko, a dostaniecie coś, co spodoba się chyba każdemu miłośnikowi fantasy. Najbardziej
jednak zadowoleni będą miłośnicy męskiej fantastyki w stylu „Achai”.
Ja ze swej strony polecam. Tak po
prostu. Bo to (by trzymać się już klimatu „Psów”) dobra książka była jest.
Komentarze
Prześlij komentarz