Z
SENTYMENTU DO SUPERHERO I FANTASTYKI
Mark Millar to twórca, który
najlepiej czuje się w dekonstruowaniu superbohaterskich mitów i zabaw
komiksowymi schematami przeniesionymi na grunt prawdziwego życia. Jednocześnie
jednak autor ten jest wielkim fanem fantastyki i co raz składa jej hołd swoimi
dziełami, które nie są może już tak bardzo udane, jak projekty z pierwszej
grupy, ale nadal warte są poznania. „Starlight” to miniseria znajdująca się na
styku obu tych gatunków. Może nie tak wybitna, jak „Kick Ass”, „Jupiter’s
Legacy” czy „Wanted”, ale lepsza, niż chociażby wariacja Millera na temat
„Gwiezdnych wojen”, jaką była „Empress”.
Duke McQueen przed laty był
superbohaterem, który – jak na przedstawiciela tego fachu przystało – ocalił
wszechświat. Potem jednak wrócił do domu, odwiesił kostium, ustatkował się,
znalazł żonę, spłodził dzieci. Teraz jest stary, małżonka nie żyje, pociechy
wyfrunęły z domu. Co mu jeszcze zostało? Jedna, jedyna, być może ostatnia
akcja, do której zostaje nieoczekiwanie wezwany. Czy w tym wieku i po latach
monotonnego życia będzie w stanie sprostać zadaniu? I czy to ma w ogóle
znaczenie, kiedy czeka go kolejna, wielka przygoda?
Mark Millar uwielbia sentymenty,
dlatego jego komiksy to połączenie wewnętrznego dziecka z uwielbiającym brud –
ale zawsze szukającym w nim nadziei – dorosłym. Na tym oparty był „Kick Ass”,
bo który kochający opowieści obrazkowe dzieciak nie chciał być superbohaterem?
Na tym autor zbudował też znakomity album „Marvel: 1985”, opowiadający o
chłopaku, który odkrywa nagle, że bohaterowie z jego ulubionych zeszytów
Marvela biegają w sąsiedztwie czy „American Jesus” – historia dziecka , które przekonuje
się, że ma boskie moce, zamiast jednak uważać się za Mesjasza, czuje się niczym
x-menowy mutant. Podobnie rzecz miała się z fantastyką. O „Empress” już
wspomniałem, ale np. „Chrononauci” to nic innego, jak wariacja na temat
„Powrotu do przyszłości”, z tęsknotą odtwarzająca niezliczone motywy z kina i
literatury poświęconych podróżom w czasie.
I tak samo jest ze „Starlightem”, z
tym, że na czytelników czeka tu połączenie motywów o herosie z kosmosu i
superbohaterskiej emeryturze, która musi zostać przerwana by bohater ruszył w
jeszcze jedną sentymentalną – i być może ostatnią – akcję. Pod tym względem
historia ta przypomina także popularne w ostatnich kilkunastu latach filmy
powracające do twardzieli kina akcji po latach. Tam też bohater po latach, choć
wydaje się, że już skończył ze swoją karierą, podejmuje ostatni trud i pokazuje
na co go stać. Millar doskonale wpasowuje się w ten schemat, rzucając nas w
kosmiczną otchłań, podlewa to mangową nutą i szczyptą dziecięcej naiwności.
Efekt finalny jest taki, że w ręce czytelników trafia komiks, który najbardziej
przemówi do wiecznych chłopców, nawet tych, którzy tę część swojej natury ukrywają
gdzieś głęboko. Jednocześnie scenarzysta nie zapomina o nieco wyższych
wartościach i znakomitej jakości, nawet jeśli jest to tylko jedna z bardziej
rozrywkowych pozycji w jego dorobku.
Do tego dochodzi całkiem udana
szata graficzna. Rysunki są dość proste, z mocno cartoonowymi naleciałościami.
Nieskomplikowany jest też sam kolor, ale jednocześnie wszystko to jest udane i
miłe dla oka. Pod względem wykonania kojarzy się z „Invincible”, ale jednak
jest lepsze. Miłośnicy Millara, „Invincible” i komiksowych opowieści superhero
dziejących się w kosmosie będą ze „Starlight” zadowoleni.
Komentarze
Prześlij komentarz