Lucky Luke #54: Narzeczona Lucky Luke’a - Morris, Guy Vidal

MIŁOŚĆ NA DZIKIM ZACHODZIE


Lucky Luke jest z nami od 1946 roku, kiedy to na rynku pojawił się pierwszy album z jego przygodami, ale dopiero czterdzieści lat później, w albumie „Narzeczona Lucky Luke’a”, w swe sidła dopadła go miłość. Jak to w takich przypadkach bywa, na dzielnego kowboja czekało wiele nieprzewidzianych perturbacji. Teraz poznać je mogą polscy czytelnicy, a przy okazji jak zawsze mogą spodziewać się świetnej zabawy na znakomitym poziomie, nawet jeśli za scenariusz tego tomu nie odpowiada największa gwiazda serii, czyli René Goscinny a Guy Vidal.


Lucky Luke to dzielny kowboj, stróż prawa i rozjemca sporów wszelkiej maści. Na każdym kroku czyhają na niego bandyci – z Daltonami na czele – ale tym razem czeka go zadanie, jakiego by się nie spodziewał. Gdy w mieście pełnym samych mężczyzn dochodzi do katastrofy w postaci bankructwa jedynej pralni, coś na trzeba na to poradzić. Luke wciela się w rolę swata i ochroniarza, kiedy podejmuje się zadania przetransportowania tam żądnych romantycznych uniesień kobiet z miasta mężczyzn pozbawionych. Ale podróż przez bezdroża Dzikiego Zachodu w towarzystwie otaczających go ze wszystkich stron pięknych niewiast, okazuje się wyzwaniem, które może przerosnąć nawet jego siły. Miłość zastawia na Lucky Luke’a swoje sidła, a chociaż w miłości, jak na wojnie – a z konfliktami także zbrojnymi nasz dzielny kowboj ma duże doświadczenie – tym razem może się okazać, że nawet on nie ma szans z „przeciwnikiem”…


Czy jestem fanem Lucky Luke’a? Pewnie tak, skoro przeczytałem już kilkadziesiąt tomów jego przygód i nadal nie mam dość. Ale od przygód dzielnego kowboja wolę dobre opowieści o miłości – a kluczowe jest tu słowo „dobre”, bo to, co powszechnie nosi miano romansów, że już o komediach romantycznych nie wspomnę, bardziej mnie odstrasza niż pociąga. Jeśli więc już miałbym sięgnąć po jakąś historię miłosną utrzymaną w żartobliwym tonie, z pewnością byłyby to filmy z lat 80., które miały w sobie i świeżość, i klimat, i jakąś taką nonszalancję, której brak współczesnym dziełom. Albo komiks taki, jak ten właśnie – stworzony zresztą w latach 80., co tylko przemawia na jego korzyść.


Owszem, jak powszechnie wiadomo to przede wszystkim René Goscinny tworzył najlepsze opowieści o Lucky Luke’u. I to on, wraz z ojcem tego bohatera, czyli Morrisem, przeniósł je nawet na wielki ekran. Ale to nie znaczy, że inni autorzy radzą sobie gorzej. Niejeden twórca pokazał, jak znakomicie czuje się pracując nad tą serią i to samo widać w przypadku scenariusza Vidala. Skonfrontowanie kowboja kawalera, przykładu męskości i samodzielności z miłością, jest rzeczą tak klasyczną, że aż dziwne, iż nikt wcześniej o tym nie pomyślał. Przez to co prawda mogło powiać sztampą, ale schemat ten sprawdza się za każdym razem i doskonale sprawdził się w tym przypadku. „Narzeczona Lucky Luke’a” to kawał dobrej komedii pomyłek, która rozbraja, wciąga i intryguje. I nic nie obchodzi czytelnika, że całość zmierza do z góry oczywistego finału – zabawa jest tak dobra, że poddajemy się jej bez zastrzeżeń.


I tak oto w ręce miłośników dzielnego kowboja – i wszystkich fanów humorystycznych serii europejskich – trafia kolejny tom, który koniecznie powinni poznać. To rzecz do śmiechu, do zastanowienia się i przede wszystkim miłego spędzenia czasu. Jak zawsze polecam gorąco i czekam na kolejne tomy.


A wydawnictwu Egmont dziękuję za udostępnienie egzemplarza do recenzji.



Komentarze

  1. Uwielbiałam te komiksy :) a zwłaszcza konia Lucky Luke'a. Za to w pewnym momencie żal mi się zrobiło Daltonow, że tak nigdy nic im nie wychodzi.

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz