MIŁOŚĆ
NA DZIKIM ZACHODZIE
Lucky Luke jest z nami od 1946
roku, kiedy to na rynku pojawił się pierwszy album z jego przygodami, ale
dopiero czterdzieści lat później, w albumie „Narzeczona Lucky Luke’a”, w swe
sidła dopadła go miłość. Jak to w takich przypadkach bywa, na dzielnego kowboja
czekało wiele nieprzewidzianych perturbacji. Teraz poznać je mogą polscy
czytelnicy, a przy okazji jak zawsze mogą spodziewać się świetnej zabawy na
znakomitym poziomie, nawet jeśli za scenariusz tego tomu nie odpowiada
największa gwiazda serii, czyli René Goscinny a Guy Vidal.
Lucky Luke to dzielny kowboj, stróż
prawa i rozjemca sporów wszelkiej maści. Na każdym kroku czyhają na niego
bandyci – z Daltonami na czele – ale tym razem czeka go zadanie, jakiego by się
nie spodziewał. Gdy w mieście pełnym samych mężczyzn dochodzi do katastrofy w
postaci bankructwa jedynej pralni, coś na trzeba na to poradzić. Luke wciela
się w rolę swata i ochroniarza, kiedy podejmuje się zadania przetransportowania
tam żądnych romantycznych uniesień kobiet z miasta mężczyzn pozbawionych. Ale
podróż przez bezdroża Dzikiego Zachodu w towarzystwie otaczających go ze
wszystkich stron pięknych niewiast, okazuje się wyzwaniem, które może
przerosnąć nawet jego siły. Miłość zastawia na Lucky Luke’a swoje sidła, a
chociaż w miłości, jak na wojnie – a z konfliktami także zbrojnymi nasz dzielny
kowboj ma duże doświadczenie – tym razem może się okazać, że nawet on nie ma
szans z „przeciwnikiem”…
Czy jestem fanem Lucky Luke’a?
Pewnie tak, skoro przeczytałem już kilkadziesiąt tomów jego przygód i nadal nie
mam dość. Ale od przygód dzielnego kowboja wolę dobre opowieści o miłości – a kluczowe
jest tu słowo „dobre”, bo to, co powszechnie nosi miano romansów, że już o
komediach romantycznych nie wspomnę, bardziej mnie odstrasza niż pociąga. Jeśli
więc już miałbym sięgnąć po jakąś historię miłosną utrzymaną w żartobliwym
tonie, z pewnością byłyby to filmy z lat 80., które miały w sobie i świeżość, i
klimat, i jakąś taką nonszalancję, której brak współczesnym dziełom. Albo
komiks taki, jak ten właśnie – stworzony zresztą w latach 80., co tylko
przemawia na jego korzyść.
Owszem, jak powszechnie wiadomo to
przede wszystkim René Goscinny tworzył najlepsze opowieści o Lucky Luke’u. I to
on, wraz z ojcem tego bohatera, czyli Morrisem, przeniósł je nawet na wielki
ekran. Ale to nie znaczy, że inni autorzy radzą sobie gorzej. Niejeden twórca
pokazał, jak znakomicie czuje się pracując nad tą serią i to samo widać w
przypadku scenariusza Vidala. Skonfrontowanie kowboja kawalera, przykładu
męskości i samodzielności z miłością, jest rzeczą tak klasyczną, że aż dziwne,
iż nikt wcześniej o tym nie pomyślał. Przez to co prawda mogło powiać sztampą,
ale schemat ten sprawdza się za każdym razem i doskonale sprawdził się w tym
przypadku. „Narzeczona Lucky Luke’a” to kawał dobrej komedii pomyłek, która
rozbraja, wciąga i intryguje. I nic nie obchodzi czytelnika, że całość zmierza
do z góry oczywistego finału – zabawa jest tak dobra, że poddajemy się jej bez
zastrzeżeń.
I tak oto w ręce miłośników
dzielnego kowboja – i wszystkich fanów humorystycznych serii europejskich –
trafia kolejny tom, który koniecznie powinni poznać. To rzecz do śmiechu, do zastanowienia
się i przede wszystkim miłego spędzenia czasu. Jak zawsze polecam gorąco i
czekam na kolejne tomy.
A wydawnictwu Egmont dziękuję za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Uwielbiałam te komiksy :) a zwłaszcza konia Lucky Luke'a. Za to w pewnym momencie żal mi się zrobiło Daltonow, że tak nigdy nic im nie wychodzi.
OdpowiedzUsuń