POCZĄTEK
SMERFÓW
Kiedy jakiś czas temu, przy okazji
recenzowania jednego z poprzednich tomów „Smerfów”, pisałem, że mam nadzieję na
wznowienie przez Egmont starych komiksów z ich przygodami, nie sądziłem, że
słowa te okażą się prorocze. A jednak, po zaserwowaniu nam zarówno najnowszych
tomów kontynuatorów spuścizny Peyo oraz wypełnienia luk poprzez publikację
nigdy nie wydanych klasycznych albumów, nadszedł czas na przypomnienie
klasycznych części. Na pierwszy ogień idą „Czarne Smerfy”, pełnoprawny debiut małych
niebeskich stworków, który pierwotnie ukazał się w roku 1963. I cóż tu można
powiedzieć na jego temat, jak nie to, że to po prostu kawał rewelacyjnego
komiksu, który bawi dużych i małych, i po który sięgnąć powinien każdy
szanujący się miłośnik opowieści obrazkowych?
Na „Czarne Smerfy” składają się
trzy opowieści. W tytułowej po raz pierwszy poznajemy małe niebieskie istoty,
które żyją w wiosce za górami, za lasami, a ich społeczności przewodzi mądry
Papa Smerf. Ich sielankę przerywa jednak pewne niezbyt miłe wydarzenie. Gdy
jeden ze Smerfów zostaje ugryziony przez muchę bze-bze, jego kolor skóry
zmienia się na czarny a on sam staje się zagrożeniem dla innych. Czarny Smerf
ma tylko jeden cel: pogryźć współtowarzyszy i przenieść tym samym zarazę.
Niebieskie stworki będą musiały przetrwać starcie z rosnącą armią zarażonych i
znaleźć sposób na poradzenie sobie z kryzysem.
W dwóch kolejnych historiach
czekają na nich nie mniejsze wyzwania. Na początek pewien Smerf za wszelką cenę
będzie chciał się wzbić w powietrze: ale czy jego starania przyniosą w końcu
upragniony efekt? Na koniec zaś po raz pierwszy pojawia się największy wróg
niebieskich stworków, Gargamel, który zaczyna na nie polować, by stworzyć
kamień filozoficzny…
O tym albumie, w Polsce po raz
pierwszy wydanym w roku 1990, można by powiedzieć wiele, ale kto czytał choć
jeden z tomów „Smerfów” sam wie najlepiej z czym będzie miał do czynienia: z
zabawnymi, mądrymi opowieściami dla najmłodszych, w których i starsi znajdą coś
dla siebie. Wszystko to pojawia się w serii od razu, dostarczając nam rozrywki
z przesłaniem, niezapomnianym klimatem i całym mnóstwem uroku. I chociaż już tu
styl Peyo był w pełni wykształcony, warto zauważyć, że jest tu pewien element,
który w serii nigdy już nie powrócił: po raz pierwszy i jedyny bowiem
czytelnicy mogą tu zobaczy, jak wyglądają Smerfy bez swoich czapeczek.
A skoro już przy ciekawostkach
jesteśmy, warto też zauważyć, że historię o czarnych Smerfach traktowano
czasem, jako opowieść rasistowską. Pewnie i w dzisiejszych czasach nie
zabraknie takich głosów, ale to już każdy niech najlepiej rozsądzi sam. Jednak trzeba
pamiętać, że czarny to w końcu kolor dość jasno kojarzący się z czymś złym i ja
osobiście nie poczytuję tej historii tak, jak niektórzy. Jednocześnie wypada
też wspomnieć, że kiedy pięć lat po premierze tego albumu pojawił się film
George’a Romero, „Noc żywych trupów”, zauważono jak obie opowieści są bliskie
tematycznie i sugerowano, że reżyser inspirował się dziełem Peyo. Czy tak było
w rzeczywistości? Wcale bym się nie zdziwił, bo „Smerfy” to dobra rozrywka dla
czytelników w każdym wieku. Jeśli macie w sobie coś z dziecka, a jakimś cudem
jeszcze nie poznaliście przygód małych niebieskich stworków, nadróbcie to jak
najszybciej: warto. Tym bardziej, że teraz, po prawie 30 latach, macie znów
okazję sięgnąć po pierwszy tom ich przygód.
A ja dziękuję wydawnictwu Egmont za
udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz