WIELKA DRAKA W ŻÓŁWIEJ DZIELNICY
Kultowy tytuł, kultowi bohaterowie,
kultowy scenarzysta i bodajże najbardziej kultowy w naszym kraju rysownik. To
albo mogło się udać genialnie, albo skończyć totalną porażką. Na szczęście
„Bodycount” nie zawodzi. Nieważne, że takie drobiazgi jak głębia, ambicja i
przesłanie nie mają tu racji bytu, bohaterowie są skrojeni według wzorca tak
prostego, jakby w ogóle go nie było, a fabuła nie istnieje. Dzieło Eastmana i
Bisleya to taki smakowity mix kina akcji prosto z Hongkongu z komediami
sensacyjnymi z lat 80., który połyka się dosłownie na raz. Najlepiej zagryzając
pizzą.
Ktoś dostaje po gębie. Jakaś kobieta
ścigana jest przez tych złych, z gościem o metalowych rękach na czele. Dużo
biegania, dużo lejącej się krwi, jeszcze więcej strzelania… O co tu k… chodzi?
Spokojnie, spróbujmy to ogarnąć.
A zatem Casey wdaje się w kulturalną
dyskusję o polityce z równie kulturalnym klientem baru. Po zdemolowaniu lokalu,
z obitą gębą ląduje na chodniku a los chce, że już wkrótce spotyka biedną
kobietę w opałach. Jak na femme fatale przystało, owa niewiasta o imieniu
Midnight, wmieszała się w nie lada kłopoty. Pracowała dla mafii, nie robiła nic
złego, ale w wyniku zbiegu okoliczności wydano na nią wyrok śmierci. Za
Midnight podążą on, Johnny Woo Woo i jego banda zbirów. Gdy Casey trafia w sam
środek strzelaniny i wraz z pomocą Raphaela ratuje kobietę, ma nadzieję, że to
już koniec. Niestety, Midnight potrzebuje pomocy by dotrzeć do azylu, a że
kobiecie takiej jak ona, trudno jest odmówić, chłopaki mieszają się w szalone
wydarzenia, które mogą ich kosztować życie…
Pomysł „Bodycount” zrodził się, kiedy
współtwórca „Żółwi Ninja” Kevin Eastman i legendarny rysownik „Lobo” Simon
Bisley zaczęli rozmawiać nad stworzeniem wspólnego komiksu. Ten pierwszy chciał
zrobić jedną wielką strzelaninę w stylu filmów Johna Woo, ten drugi się
zgodził, ale bardziej po swojemu podchodząc do tematu. W konsekwencji powstała
ta historia, która wygląda jak skrzyżowanie „Wielkiej draki w chińskiej
dzielnicy” z „Terminatorem”, „Robocopem” i „Zabójczą bronią”. Chyba lepiej nie
da się tego ująć. Akcja pędzi na złamanie karku, spluwy plują ogniem, trupy
padają wokoło, twardzi faceci walczą z twardą kobietą, zmutowany żółw wymachuje
bronią, erotyki też nie brak, a humor przeplata się tu z makabrą.
I jest znakomicie. Bezmyślnie, czasem
bez większego sensu, ale jakże uroczo. Każdy miłośnik popkultury lat 80. będzie
bardziej niż zadowolony, bo jest tu wszystko to, czego oczekuje od podobnych
dzieł: niczym nieskrępowana rozrywka ze świetnym klimatem. Do tego rewelacyjnie
zilustrowana, w sposób brudny, szalony, mający gdzieś spójność czy zasady
rysunku, ale z wielkim talentem, wyczuciem i siłą, która przemawia do
wyobraźni.
Całość robi duże, jak najbardziej
pozytywne wrażenie. Nie jest to co prawda komiks dla każdego, to wręcz rzecz bardzo
specyficzna, ale warta poznania. „Żółwie Ninja” to w końcu kawał historii
popkultury, swoisty fenomen z czasów dzieciństwa ludzi z mojego pokolenia i
można ich nie lubić, można nie trawić, ale znać wypada. Mam więc nadzieję, że
Non Stop Comics nie poprzestanie na tym – świetnie swoją droga wydanym –
albumie i jeszcze będziemy mogli poczytać przygody zmutowanych żółwi.
Komentarze
Prześlij komentarz