Nomen Omen #1: Całkowite zaćmienie serca - Jacopo Camagni, Marco B. Bucci

PRZEROST FORMY NAD TREŚCIĄ


Nie każdy dobry pomysł da się przekuć w dobrą opowieść i „Nomen omen” jest tego dobrym przykładem. Sama idea bohaterki daltonistki brzmiała intrygująco, a przekartkowanie komiksu, który zilustrowany został w pozornie czarnobiały sposób pozytywnie nastroiło mnie do całości. Niestety lektura albumu nie wypadała już tak dobrze. Fabularnie bowiem to dzieło bardzo mocno przeciętne, wpasowujące się w stylistykę niezliczonej fantastyki młodzieżowej pokroju „Zmierzchu” (podtytuł „Całkowite zaćmienie serca” mówi wszystko) i jemu podobnych historii. Czyta się to szybko, ale niezbędne w tym wypadku lekkość i umowność, zastąpiła śmiertelna powaga. W konsekwencji powstało coś, co spodoba się jedynie niewymagającym nastolatkom, a nie taki chyba był zamysł autorów.


Becky jest dziewczyną, jakich w Nowym Jorku wiele. Nieco szaloną, nieco pokręconą, bystrą. Lubi fotografować i wrzucać swoje zdjęcia na Instagram, chociaż cierpi na achromatopsję – nie widzi kolorów, przez co jej prace bywają nietypowe. Wszystko wydawałoby się jak najbardziej normalne, gdyby nie kilka drobiazgów: dziewczyna ma pewne tajemnice, a na dodatek nękają ją dziwne wizje. Aż pewnego dnia odkrywa, co właściwie dzieje się w jej życiu…


Podstawowe zarzuty wobec tego komiksu mam trzy: przerost formy nad treścią, przesyt nieprzekonujących wątków fantastycznych i nadmierna powaga. Można by było dodać do tego infantylność, chaos i parę innych drobiazgów, ale mieszczą się one w tych właśnie zarzutach. Magia, czarownice, dziwne wydarzenia, władający pewnymi mocami strażnicy, wizje… Gdyby z tego żartować, gdyby dodać umowności mogło być naprawdę dobrze. Albo gdyby stonować wątki, skupić się na tajemnicy, a nie popisach w stylu „Ostatniego władcy wiatru”, do którego „Nomen omen” całkiem blisko – tak pod względem wykorzystania fantastyki, jak i poziomu. Jeszcze bliżej jest tej opowieści jednak do „Username: Evie”, dość świeżego, ale już – słusznie zresztą – zapomnianego komiksu stworzonego przez… youtubera.


W skrócie: niepoważna fantastyka została tu ukazana w jak najbardziej poważny sposób, a to mocno zgrzyta. Poza tym postacie są skrojone prosto, a emocje w ich wykonaniu wydają się jakieś sterylne i nie poruszają. Udała się natomiast szata graficzna, w której pobrzmiewają echa umowności, jakiej brak fabule. Kreska jest czysta, z cartoonowo-mangowymi naleciałościami, ale miła dla oka. Kolor też jest niezły, najlepszy w czarnobiałych sekwencjach, kiedy nie ma zbyt dużo komputerowych popisów, królują natomiast przyjemnie stonowane odcienie sepii – a tych jest najwięcej.


Całość jednak pozostaje przewidywalną, mocno naciąganą rozrywką dla niewymagających nastolatków. Nie ma tu głębi, jest za to sporo efekciarskich popisów i namnożenie nieprzekonujących elementów nie z tej ziemi. Jak najlepiej zabrać się za rzecz tego typu pokazali nam twórcy wydanego przez Non Stop Comics razem z „Nomen omen” albumu „Bodycount”. Szkoda, że Camagini i Bucci nie poszli tą drogą.


Darmowy prolog serii udostępniony przez wydawcę możecie przeczytać tu: 
https://nonstopcomics.com/nomen-omen-0-darmowy-prolog-serii/

Komentarze