Siedem śmierci Evleyn Hardcastle - Stuart Turton

DZIEŃ ŚWISTAKA EVELYN HARDCASTLE


„Siedem śmierci Evleyn Hardcastle” nie jest książką oryginalną, bo motyw, na który została oparta wykorzystano wcześniej nie raz. Najbardziej kojarzy się z „Dniem świstaka”, ale przecież zarówno jeden z epizodów „Z archiwum X”, jak i seria gier / anime / mang „Gdy zapłaczą cykady” oparta jest na tej samej idei powtarzalności konkretnego dnia / okresu czasu, z czego próbują wyrwać się bohaterowie, zmieniając ciąg wydarzeń. Co nie zmienia faktu, że powieść Stuarta Turtona to kawał niezłego kryminału, który jednocześnie daje nieco powiewu świeżości w tym skostniałym, jakże nieatrakcyjnym przez swą wtórność gatunku.


Evelyn Hardcastle umiera. Codziennie o jedenastej wieczorem, w tym samym miejscu, w tych samych okolicznościach, na tym samym balu. Aiden Bishop, skazany na przeżywanie wciąż tego samego dnia, codziennie budząc się w ciele innego z gości, musi odkryć kto za tym stoi i ją ocalić. Czy uda mu się osiągnąć ten cel w osiem dni?


Na wstępie wspomniałem o serii „Gdy zapłaczą cykady”, której lektura, tak się złożyło, zbiegła się w czasie z poznaniem tej powieści. Gdybym nie znał japońskiego dzieła, pewnie „Siedem śmierci” zrobiłoby na mnie o wiele większe wrażanie, jednak stało się inaczej. Tu i tam bowiem te same wydarzenia obserwujemy z perspektywy różnych postaci, wciąż przeżywających ten sam dzień. Każda perspektywa wnosi coś nowego, każda nieco się różni, tak jak różnią się odrobinę kolejne wersje tego samego dnia. A z tego wszystkiego trzeba wyłuskać to, co ważne, poskładać i wygrać wyścig z czasem o życie. Na tym poziomie obie opowieści są niemal identyczne, oczywiście różnią się wykonaniem, szczegółami i podejściem do tematu, ale podobieństwa są wyraźne na pierwszy rzut oka – wyraźniejsze nawet niż skojarzenia z „Dniem świstaka”.


To pierwszy z minusów, choć trudno go za takiego uznać, bo w końcu motyw ten, zapożyczony z buddyzmu, nie jest w popkulturze nadużywany. Po prostu jego wyrazistość sprawia, że zawsze będzie porównywany do poprzedników. Drugim z minusów jest styl, rzemieślniczo dobry acz nieskomplikowany. Całość czyta się szybko, to fakt, ale przydałoby się więcej artyzmu. Więcej przejść i zróżnicowania między kolejnymi perspektywami a także literackiego wysmakowania. Cała reszta jednak jest jak najbardziej udana, a same „Siedem śmierci” warte polecenia każdemu miłośnikowi lektur z dreszczykiem.


Bo sam pomysł jest ciekawy i całkiem dobrze wykorzystany. Bohater, z jego brakami w pamięci, przeskokami do różnych perspektyw i zagubieniem prezentuje się nieźle. Udana jest sama zagadka, nie odkrywcza, ale ukazanie jej w opisany już przeze mnie sposób daje nieco świeżości i pozawala wprowadzić zaskoczenia tam, gdzie, z tego co już się dowiedzieliśmy, nie powinno ich być. Wszystko to jest też przyzwoicie opisane – może niewyróżniające się na tle współczesnych powieści, ale też i nie rozczarowuje.


W skrócie to całkiem udany współczesny thriller z przełamującą go fantastyczną nutą. Lektura w sam raz na kilka brzydkich popołudni albo deszczowy weekend z książką w ręku. I chociaż piosenka ta akurat do kryminału nie pasuje, trudno czasem oprzeć się ochocie zanucenia „I Got You Babe” przy kolejnych przebudzaniach głównego bohatera.

Komentarze