Providence #1 - Alan Moore, Jacen Burrows

KSIĘGA, SEKTA I…


Podobno do tej samej rzeczki dwa razy się nie wchodzi. Powiedzcie to jednak miłośnikom kąpieli, rybakom i ratownikom. A na poważnie, jeżeli coś robi się dobrze, można powtarzać to w nieskończoność, a i tak będzie udane. Mimo narzekań niektórych czytelników, miniserie „Podwórze” i „Neonomicon” były kawałkiem bardzo przyjemnej rozrywki dla miłośników mitologii wymyślonej przez Lovecrafta. Nic zatem dziwnego, że ich scenarzysta Alan Moore powrócił do tematu, tym razem rozciągając swoją opowieść do rozmiaru dwunastoczęściowej maxiserii. Jeśli podobał się Wam poprzedni tom, tym będziecie równie urzeczeni, bo autor „Strażników”, nawet jeśli w przypadku tych opowieści nie wspiął się na wyżyny swoich możliwości i nie szuka wielkich nowości, serwuje nam kawał dobrego horroru dla dorosłych odbiorców.


Rok 1919. Robert Black, młody lecz ambitny dziennikarz, zbacza na mroczną ścieżkę, która zawiedzie go w miejsca, o których nigdy by nie pomyślał. Tajemnicza księga, sekta, dziwne wydarzenia… Black zaczyna odkrywać, co kryje się za kurtyną codzienności…


„Providence”, to jak „Neonomicon” jedna z najlżejszych i najprostszych opowieści, jakie w swej karierze napisał Alan Moore. W odróżnieniu od reszty jego dzieł (oczywiście jeśli nie liczyć przewidywalnych komiksów o Spawnie) nie zaskakują one i raczej unikają typowych dla scenarzysty elementów. Nie ma więc misternej konstrukcji, w której każdy element ma wielkie znaczenie, nie ma także wywracania wszystkiego do góry nogami przy pomocy nieoczekiwanej ostatniej strony. Jest za to dogłębne wniknięcie w mitologię wymyśloną przez Lovecrafta (to, plus jego losy), zabawa motywami i schematami i próba, całkiem udana zresztą, dodania całości realizmu.


W odróżnieniu od Lovecrafta jednak Moore wkracza na tereny ostrej erotyki – ojciec mitologii Cthulhu w swoich dziełach kwestii seksu nie poruszał, a i w życiu raczej unikał podobnych rzeczy, choć tłumiona seksualność dawała o sobie znać na innych polach. W „Providence” nie ma co prawda tylu mocnych scen, wciąż jednak są one obecne i wyraziste, czym Moore na swój sposób przełamuje pruderię literatury grozy sprzed wieku. Przede wszystkim jednak składa wielki hołd Lovecraftowi i dokłada swoją cegiełkę do rozległego uniwersum przez niego stworzonego (także pod względem literackim, bo w tym tomie znów daje o sobie znać prozatorskie zamiłowanie pisarza).


Jeśli zaś chodzi o szatę graficzną, nie jestem miłośnikiem kreski Burrowsa, ale nadal zebrane tu komiksy wypadają nieźle. Przydałoby się więcej brudu i mroku (tu na szczęście z pomocą przychodzi całkiem udany kolor), niemniej prace autora mają swoje dobre strony (choćby powtarzalność konkretnych ujęć czy realistyczne ukazanie nagości), a świetne wydanie dobrze to wszystko uzupełnia. Kto lubi twórczość Moore’a albo ceni Lovecrafta, będzie zadowolony.

Komentarze