Lucky Luke #16: W górę Missisipi - René Goscinny, Morris

KOWBOJ MISSISIPI


Tradycyjnie minęły kolejne dwa miesiące i znów Egmont serwuje nam dwa kolejne tomy „Lucky Luke’a”. I tradycyjnie już jeden z nich to klasyka z początków wydawania serii (temu właśnie przyglądam się w tym miejscu), drugi zaś to rzecz zdecydowanie nowsza. Nieważne jednak, na który z nich się zdecydujecie – a ja ze swej strony zachęcam do obu – czeka Was kawał znakomitej, ponadczasowej rozrywki. I nie ważne czy uwielbiacie westernowe klimaty, czy na samą myśl o nich robi się Wam niedobrze.


Co tam porabia nasz dzielny szeryf, strzelający szybciej niż jego własny cień? Tym razem czeka go nie lada odmiana. Porzuca bowiem dzikie, preriowe ostępy i rusza wziąć udział w wyścigu statków parowych po rzece Missisipi. Czyżby porzucił swój dotychczasowy zawód? Zmienił się nie do poznania? Nic bardziej mylnego! Jak zawsze ma się zająć ochranianiem jednego z parowców tak, by ten bezpiecznie dopłynął do celu. Gdzie w tym wszystkim kryje się haczyk? Zacznijmy od tego, że Missisipi nie przypadkiem nazywana jest najbardziej kapryśną rzeką świata, ale to najmniejszy z problemów. Nie brakuje bowiem opryszków, którzy mają jeden cel – przeszkodzić w dotarciu parowca, najlepiej w sposób ostateczny (czyt. wysadzając go) albo chociaż opóźnić jego przybycie. Na dzielnego szeryfa i jego wiernego koni Jolly Jumpera czeka nie lada wyzwanie. Pytanie nie brzmi jednak czy mu podołają, ale jak to zrobią!


I cóż więcej można powiedzieć w tym miejscu, jak nie to, że całość jak zwykle doskonal bawi i wciąga? Mnóstwo dowcipów, mnóstwo przygód konkretnej, szybkiej akcji, uroku i świetnego klimatu. Owszem, „Lucky Luke” to przede wszystkim opowieść komediowa – dzięki czemu nawet przeciwnikom westernów przypadnie do gustu – wciąż jednak pozostaje rzeczą osadzoną w realiach Dzikiego Zachodu, a te zostały oddane całkiem przyzwoicie. Oczywiście przepuszczono je przez filtr krzywego zwierciadła, niemniej autorzy nie zapominają, że historyczne fakty są jednym z filarów całości i warto się nimi pobawić.


Przede wszystkim jednak i tak rządzą tu dowcipy, które zawsze skutecznie poprawiają humor. Co ważne, a czego we współczesnych humorystycznych komiksach środka jest coraz mniej, gagi wcale nie są głupie, a całość nie stanowi tylko i wyłącznie pustej, lekkiej rozrywki. Ale co się dziwić, skoro za sterami zasiadł tu sam Goscinny, prawda?


Nie można jednak zapomnieć także znakomitych ilustracjach w wykonaniu ojca „Lucky Luke’a”, Morrisa. Proste i cartoonowe współtworzą charakterystyczny klimat cyklu, który kupuje serca czytelników nawet po kilkudziesięciu latach. Dobrze więc, że Egmont postanowił powrócić do tego tytułu i serwować nam klasyczne, jak i całkiem nowe przygody dzielnego kowboja. Warto bowiem coraz wracać do nich i z wiekiem odkrywać wciąż coś nowego.


Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.




Komentarze