Lucky Luke #2: Rodeo - Morris

LUCKY  RODEO


Po nieco dłuższej, niż dotychczas przerwie, Egmont powraca z kolejnymi dwoma tomami „Lucky Luke’a”. I zgodnie z tradycją znów dostajemy jeden klasyczny (i to jeszcze jak!) i jeden nieco nowszy. Oba jednak – i chyba nie trzeba nikogo o tym przekonywać – absolutnie warte są poznania i posiadania w swojej kolekcji. Nie ważne ile macie lat.


Lucky Luke, niepokonany kowboj, dzielny stróż prawa i człowiek niosący pomoc wszystkim potrzebującym. Któż z nas go nie zna. Ale jest też wiele rzeczy, których o nim nie wiemy. Bo czy zdajecie sobie sprawę, że Luke jest miłośnikiem rodeo? A jednak! Nigdy nie odpuszcza takiej okazji, więc tym bardziej nie zamierza zrezygnować teraz, kiedy trafia do miasteczka, gdzie trwa rodeo właśnie. Ach to ujeżdżanie narowistych koni! Albo łapanie bydła za pomocą lasso! Kto, jak nie Lucky Luke może wygrać zawody? Cóż, istnieje przeciwnik, który nie zamierza wygrać uczciwie. Dla dzielnego kowboja nadchodzi czas kolejnego wyzwania!

Oczywiście na tym nie koniec. Oto bowiem Lucky Luke trafia do opanowanego przez braci Pistol miasta Desperado. Co prawda nasz dzielny kowboj jest najlepszym strzelcem na świecie, jednak jego wrogom nic na tym polu nie brakuje… Potem zaś nasz bohater pokazuje się od mniej poważnej strony, kiedy robi żart poszukiwaczowi złota. Nie ma jednak najmniejszego pojęcia, co niewinny dowcip może spowodować…


Pierwsze co ciśnie mi się na usta na myśl o tym wczesnym (to przecież drugi wydany tom serii w ogóle) „Lucky Luke’u” to to, że na tym etapie (a jak pokazują niektóre z późniejszych tomów, nie trwał on wcale krótko), seria nie miała jeszcze wykształconego charakteru, jaki znamy z niej obecnie. Na pierwszy rzut oka widać to już w samej szacie graficznej, cartoonowej, to prawda, ale bardziej w disnejowskim stylu, z jednoczesnym zachowaniem pewnego przywiązania do realizmu. W pewnym stopniu jest ona także niedbała, przynajmniej w stosunku do czystej kreski wypracowanej po latach. Ale i ma to swój ewidentny urok i klimat, które spodobają się nie tylko najmłodszym.


Ale już fabularnie „Rodeo” to typowy „LL” pod każdym niemal względem. Więcej tu co prawda slapsticku i humoru obrazkowego utrzymanych w tonacji wczesnych komiksów gazetowych, ale i tak widać już dość wyraźnie obraną ścieżkę autorską. Ścieżkę, którą tak znakomicie podążył potem René Goscinny, jeszcze lepiej odnajdując się w tej konwencji i dopracowując ją niemal do perfekcji (niemal, bo jednak zawsze lepiej czuł się w nie-westernowych klimatach, choć i na tym polu pokonał konkurencję).


W skrócie rzecz ujmując, miłośnicy Lucky Luke’a mają się z czego cieszyć. W ich ręce trafia bowiem nie tylko klasyczny album z przygodami tego bohatera, ale przede wszystkim znakomity komiks, który warto poznać.


Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.



Komentarze