MROCZNY
ŚWI(A)T
W ostatnich latach w naszym kraju
namnożyło się thrillerów i kryminałów rodzimych autorów. Widać w tym oczywiście
wpływ popularności tych gatunków, napędzanej kolejnymi falami mody na nie (a to
atakowały nas skandynawskie dreszczowce, to znów próbowano nas zainteresować
azjatyckimi itd., itd.), ale tak to już bywa. A jak bywa z ich jakością, każdy
chyba może domyślić się sam. Jeśli zaś chodzi o „Mroczny świt”, to mamy tu do
czynienia z całkiem niezłą lekturą – tylko tyle, albo aż tyle.
W USA dochodzi do serii morderstw
pracowników federalnych. Sprawą zajmuje się agent FBI o polskich korzeniach,
John Slade, któremu towarzyszy jego partnerka Karen Lee. Wszystkie sprawy
okazują się mieć jednak jeden zaskakujący mianownik: łączy je zawsze jakiś
dziwny szczegół związany z Polską właśnie…
Tymczasem w Polsce nadkomisarz
Robert Laurentowicz próbuje dorwać bandytów zajmujących się brutalną
pornografią dziecięcą. Tropy wiodą go do emerytowanego duchownego,
podejrzewanego o molestowanie dziewczynki, który nigdy nie został skazany.
Wszystko jednak gmatwa się coraz mocniej i prowadzi w coraz bardziej nieoczekiwane
rejony.
Co tu właściwie się dzieje? Co
łączy amerykańskie i polskie śledztwa? I co przeszłość, sięgająca swoimi
korzeniami czasów PRL-u ma wspólnego z tym, co dzieje się obecnie?
Był czas, kiedy polscy autorzy
jakby wstydzili się rodzimych miejsc, nazw, imion nawet i nie ważne czy pisali kryminały,
horrory czy fantastykę, zazwyczaj starali się osadzić je w zagranicznych
realiach (w fantastyce, a przynajmniej fantasy, mieli zresztą ułatwione
zadanie, mogąc posługiwać się wymyślonym nazewnictwem). Od lat jednak właśnie
ze swojskości robią zaletę, dając czytelnikowi szansę na poznanie przygód nadwiślańskich bohaterów w miejscach, które mogą znać z własnego życia codziennego.
Szymańczak idzie nieco inną drogą,
bo łączy oba te podejścia. To, co z tego wychodzi, to lekka, nieskomplikowana
lektura głównie dla miłośników podobnych klimatów. Głównie, bo nawet jeśli
człowiek odrzucający współczesne kryminały, jako płaską rozrywkę dla mas, w
której próżno szukać jakichś wartości (a ja właśnie do tej grupy się zaliczam)
zechce sięgnąć po jakiegoś przedstawiciela gatunku, może pochłonąć go bez
znudzenia. Może i bez zachwytów przy okazji, ale przecież nie ma tu mowy o
rozczarowaniu.
Sam świat zbrodni (szczególnie
wątki z pornografią dziecięcą) i realia służb uchwycone naprawdę nieźle, bardzo
przyjemnie wypada też połączenie polskiej historii i popkultury, ech rodzimych
spraw znanych z gazet i telewizji, z amerykańskimi klimatami. Nieco słabiej
wypadają same postacie, które może i są wyraziste, ale psychologicznie pozostają
proste. Nie ma tu też przesłania ani czegoś, co autentycznie by mną wstrząsnęło
(ale że nie pamiętam, by kiedykolwiek lektura wstrząsnęła mną czymś innym, niż
stylem, trafnością czy głębią, nie chcę być w tej kwestii wyrocznią), jest za
to udane połączenie „swojego” i „obcego”,
podane przy tym poprawnym stylem.
W skrócie: to rzecz dla miłośników
rodzimej prozy sensacyjno-kryminalnej. Lekka, niewymagająca, momentami naprawdę
udana, momentami nieco mniej, ale ogólnie całkiem przyzwoita. I ma w sobie przyjemną,
nieco staromodną nutę, w której zdaje się pobrzmiewać tęsknota za czasami,
kiedy Ameryka dla Polaka wydawała się niemającym większych szans ziszczenia
snem.
Komentarze
Prześlij komentarz