Wojna makowa - Rebecca F. Kuang

NOWE WOJNY OPIUMOWE



Po „Wojnę makową” sięgnąłem z dwóch powodów. Pierwszym z nich jest miłość do azjatyckich klimatów, która została mi z dziecięcej fascynacji mangą i anime (w końcu boom na japońską popkulturę wybuchł w Polsce kiedy byłem dzieckiem i dosięgnęły mnie wszystkie jego największe mody, od „Czarodziejki z Księżyca” przez „Dragon Balla” i „Pokemony” na azjatyckich horrorach skończywszy), a która w ostatnich latach odżyła we mnie z jeszcze większą mocą. Drugim zaś fakt, że po fantastycznych powieściach Cixina Liu, które stały się dla mnie wielkim pozytywnym zaskoczeniem, chętnie sięgam po do podobne utwory. Oczywiście żadne pozytywne nastawienie nie przekonałoby mnie do tej książki, gdyby nie była dobra. Ale „Wojna makowa” na szczęście jest udana, a przy okazji zaangażowana i to w niegłupi sposób.


Świat, w którym przyszło żyć Rin nie jest rajem. Życie dziewczyny nie jest tu nic warte, a jeśli chce poprawić choć trochę swój los, musi zrobić to albo przez łóżko człowieka, który co najwyżej może napawać ją obrzydzeniem, albo wstępując do szkoły wojskowej. Wybierając tę drugą ścieżkę Rin nie ma jeszcze najmniejszego pojęcia, dokąd ją to zawiedzie i przed jakimi decyzjami stanie. Decyzjami, które zaważą na losach wojny i jej człowieczeństwie…


Pierwszy tom cyklu „Wojen makowych” to powieść, która zdobyła solidną ilość nominacji do licznych nagród, od Nebuli i Locusa, po World Fantasy i British Fantasy Award. Po tym można by sądzić, że jest to dzieło iście wybitne – co z tego, że debiutanckie, skoro niejeden debiutant w historii literatury potrafił zaserwować czytelnikom prawdziwe arcydzieło – ale prawda jest taka, że w tym wypadku mamy do czynienia po prostu z dobrą książką. Tylko dobrą czy aż dobrą, to już musicie ocenić sami. Stylistycznie rzecz jest bowiem dość prosta, niewymagająca, ale też i nierozczarowujący. To poprawnie napisana lektura, lekka w odbiorze, jeśli chodzi o pisarstwo właśnie, ale za to już w przypadku treści zdecydowanie cięższa i bardziej wymagająca.


Bo czy rozpatrywać „Wojnę Makową” jako literaturę fantasy spod szyldu alternate history, czy też jako krytyczne spojrzenie na chińską rzeczywistość, trudno nie dostrzec tu czegoś więcej, niż to, co widać na pierwszy rzut oka. Z jednej strony mamy tu głos w kwestii sytuacji kobiet, z drugiej mroczne, wręcz depresyjne ukazanie azjatyckiej codzienności, pozornie fikcyjnej, ale tylko pozornie. Całość powstała zresztą z inspiracji traumami autorki, jej studiami nad chińską strategią wojskową, losami Mao Zedonga  i wojnami opiumowymi. Nie jest to jednak fantastyka militarna, nawet jeśli zahacza o takie realia, ale nie jest to też do końca fantastyka, choć z czasem pojawia się wiele fantastycznych elementów, chyba że taka bardziej przyziemna, ludzka. Co nie przeszkadza jej w byciu lekką, dynamiczną lekturą, w której nie brak wydarzeń, za to, choć całość ma ponad 600 stron, brak jest większych dłużyzn.


Przy okazji powieść została ładnie wydana i nieźle zilustrowana przez Przemysława Trucińskiego. I chociaż na razie nie jest to jeszcze wybitna fantastyka, warto ją poznać, bo cała trylogia zapowiada się naprawdę intrygująco. I warto będzie czekać na kolejne tomy.

Komentarze