ISLANDZKI
BRUD
„Jazz Maynard” to całkiem udana,
mimo sporej dawki wtórności, seria. Jej pierwszy tom był zamkniętą opowieścią,
która ciągu dalszego mimo pewnych otwartych kwestii nie wymagała, ale ten i tak
się pojawił. I właściwie dobrze się stało, bo jeśli jesteście miłośnikami
pierwszej opowieści, także z „Trylogii islandzkiej” będzie bardzo zadowolony,
bo to równie dobry album, co jego poprzednik i po prostu dobry kryminał typowy
dla europejskiego komiksu środka.
Jazz Maynard i kłopoty zawsze
wzajemnie się lubili. Wychowany w biedzie najgorszych barcelońskich ulic,
zaznajomiony z półświatkiem i złodziejskich fachem, zerwał z przeszłością i
wyjechał. Potem wrócił, bo przeszłość przecież nie umiera, a teraz wyrusza do…
Islandii. Co czeka go w mroźnej i bynajmniej nie gościnnej krainie? Zadanie kradzieży
Złotego Oka to w końcu nie największy z problemów naszego bohatera. Rasistowskie
ataki, które wstrząsają Reykjavikiem i pojawienie się dawnego znajomego, mogącego
rzucić nieco światła na skryte w mrokach tajemnic lata spędzone przez Jazza w
Nowym Jorku już czają się na horyzoncie, a przecież może być tylko jeszcze
gorzej…
„Jazz Maynard” nie powinien być
serią dla mnie, bo ani nie jestem fanem
kryminałów, ani nie słucham jazzu i nie czuję go, a ten jednak w serii
pobrzmiewa i to dość wyraźnie. Czasem jednak daję szansę seriom, które wydają
się nie trafiać w mój gust. Z ciekawości, dla poszerzenia horyzontów
czytelniczych… Dałem tak w tym wypadku i nie zawiodłem się, bo nawet jeśli nie
jest to tytuł wielki ani szczególni oryginalny, cykl duetu Raule / Roger to
kawał niezłej opowieści sensacyjnej dla miłośników europejskich komiksów tego
gatunku.
Nie ma się jednak co dziwić, bo
kiedy twórcy zaczynali ten cykl, mieli ambicje stworzenia czegoś, co dorówna
klasycznym europejskim tytułom sensacyjnym. Wyszło? Nie do końca, ale i powstało
coś klimatycznego, szybkiego i przyjemnego w odbiorze. Cała opowieść skrojona
jest właściwie według typowego schematu sensacyjno-kryminalno-thrillerowego, a
inspiracje choćby przygodami Arsena Lupina widać na pierwszy rzut oka, ale nie są
to inspiracje, które by raziły czy drażniły. Tak samo jak fakt, że Jazz to
bohater o aparycji Adriana Brody’ego połączonego ze Spike’iem z „Cowboy Bebop”.
Poza tym seria, choć stosunkowo
lekka, nie stroni od mroku, kilku mocniejszych scen, a nawet emocji. Autorzy bawią
się motywami z literatury i kina sensacyjno-przygodowego, czasem jest w tym
humor, czasem powaga, czasem akcja pędzi na złamanie karku, czasem jest spokojniejsza
i stonowana… I nieźle narysowana. Nieźle, bo kreska Rogera ma całkiem sporo
cartoonowych naleciałości, a jednak do całej tej historii bardziej chyba
pasowałby typowy europejski realizm. Na szczęście mimo to całość miło się ogląda,
a oszczędny, komputerowo kładziony kolor też wypada naprawdę dobrze (choć gdyby
całość wyglądała tak, jak okładka, byłbym zachwycony), a polska edycja (swoją
drogą wydrukowana na papierze kredowym i zamknięta w twardej oprawie), wygląda
znakomicie.
Kto lubi takie klimaty, nie
zawiedzie się. „Trylogia islandzka”, podobnie jak poprzednia cześć serii,
wybitna nie jest, ale warta poznania już tak. Ma swój urok, ma klimat i
dostarcza dobrej rozrywki na niezłym poziomie. I tyle wystarcza.
Komentarze
Prześlij komentarz