FRENCH
„MANGA”
Manga to nic innego jak japońskie
określenie komiksów i do dzieł z tego kraju konkretnie odnoszone. Co nie
znaczy, że inne kraje nie próbują nie tyle inspirować się nią (choć i takich
dzieł nie brakuje, weźmy choćby „Sin City”), co po prostu kopiować. Próbowali
tego dokonać choćby Amerykanie („Dirty Pair”, „Ninja Boy”), a nawet Polacy
(„Vampire Delight”, cyfrowy magazyn „MangaMix Neo”), a i japoński rząd co roku
organizuje też konkurs International Manga Award. Jednak z tych wszystkich
dzieł najlepiej przyjęły się te, określane mianem „french mangi”, takie jak np.
„Radiant”. I do nich też zalicza się „Last Man”. W odróżnieniu od „Radianta”,
graficznie rzecz w ogóle nie przypomina komiksów z Kraju Kwitnącej Wiśni, ale
ma jednak z nimi całkiem sporo wspólnych elementów.
Po turnieju wiele się zmieniło.
Richard odjechał, jednak matka Adriana nie zamierza siedzieć spokojnie i bierze
sprawy w swoje ręce. Co jednak czeka na kobietę i jej syna w trakcie ich
podróży? Świat skrywa bowiem więcej sekretów, niż można by na pierwszy rzut oka
sądzić, a jednocześnie Richard też ma wiele tajemnic i może okazać się kolejnym
problemem. Co wyniknie z całej tej przygody?
A zatem co w ogóle „Last Man” ma
wspólnego z mangą. Spójrzcie tylko na ilustracje: nie są wcale mangowe, już
bardziej przypominają rodzime czarnobiałe eksperymenty z lat 90. i
dwutysięcznych. Kierunek czytania? Ten nie różni się od europejskiego. Grubość?
Format? Owszem, te już bardziej przypominają tomiki tankōbon, jednak nie do
końca – a przecież wiele dzieł, amerykańskich, europejskich, polskich nawet
wychodzi w podobnych wymiarami albumach („Koniec zxxxanego świata”, „Vademecum
złego ojca”, „Tam, gdzie rosły mirabelki”). Czarnobiałe wykonanie? Tu wręcz nie
trzeba dawać żadnych przykładów.
Co zatem jest tu mangowe? A na przykład kilka kolorowych stron
otwierających całość, po części kadrowanie (po części, bo nie brak tu
amerykańskich naleciałości), a przede wszystkim estetyka całości i powielanie
shounenowych schematów już mangi przypominają. Bo „Last Man” to, jeśli
rozpatrywać całość przez pryzmat gatunkowych przynależności typowych dla komiksów
japońskich, shounenowy bitewniak pełną gębą. Akcja jest szyba i lekka, dialogów
nie ma zbyt wiele, za to obrazy – dynamiczne i uproszczone – stanowią główny
sposób opowiedzenia całości. Do tego dochodzi konstrukcja świata, który
przypomina znany z licznych mang mix przeszłości i teraźniejszości i przyjemne
dodatki na koniec kojarzące się już mocno z mangami.
Z tym, że w japońskich komiksach
wychodzi to lepiej. Ilustracje w mangach, nawet jeśli uproszczone, pozostają
jednocześnie pełne realizmu, znakomitego oddania szczegółów i świetnego
klimatu. „Last Man” natomiast to typowo europejska (przynajmniej jeśli chodzi o
komiks współczesny) robota, prosta, wzbogacona o nieco szarości mającej udawać
rastry. Nie razi w oczy, ale i nie zachwyca. Gdyby całość była lepiej
narysowana, poziom komiksu na pewno by wzrósł. Ale i tak to niezła rozrywka i
warta poznania ciekawostka.
Komentarze
Prześlij komentarz