COFNĄĆ
CZAS
Wydawanie „My Hero Academia” trwa w najlepsze,
seria, choć to już prawie dwudziesty tomik, wciąż się rozkręca, a zabawa jest
znakomita. I
cieszyć jest się czym, bo to jeden z najlepszych rasowych bitewniaków od czasu
takich tytułów, jak „Dragon Ball” czy „Naruto”, które przecież po dziś dzień są
wielkimi hitami i wciąż można śledzić coraz to nowe przygody ich bohaterów.
Walka z Ovehaulem trwa! Przeciwnik wie, że nikt
poza nim nie rozumie potencjału mocy Eri, która potrafi przewijać czas.
Overhaul zdołał wydestylować jej esencję, jego badania mogą być przełomem, a on
sam zamierza wykorzystać je do cofnięcia się w czasie i zapobiegnięcia
wydarzeniu, które obdarowało ludzi mocami. Zaczyna się ostatnia faza
niebezpiecznego starcia, ale kto będzie wygranym, a kto przegra? I co jeszcze
czeka na naszych bohaterów, kiedy przyjdzie w końcu chwila odprężenia?
„My Hero Academia” to opowieść, która nie ma w
sobie grama oryginalności. I co z tego? To seria, która wcale jej nie
potrzebuje, bo od początku złożona z samych schematów. Ale wykorzystanych tak
znakomicie, że nikogo to nie obchodzi. Zresztą fani nie szukają tu niczego
nowego, wszelkie dzieła przełamujące schemat, jak rewelacyjny „Bakuman”,
przyjmują co prawda z wielką radością i uznaniem, ale do szczęścia i tak
wystarcza im by jeszcze raz dostali to, co kochają. Oby po prostu było dobrze
wykonane, tak jak w tym zresztą przypadku.
Seria Koehaia Horikoshiego jest tak znakomita, bo
łączy co najlepsze z typowych bitewniaków, z amerykańskimi komiksami. Szkoła,
gdzie bohaterowie uczą się wykorzystywać swoje moce, ciągłe starcia, akcja,
zastępy wrogów do pokonania… Do tego bohater wybraniec, humor, nuta erotyki…
Kto z nas tego nie zna, kto nie lubi, kto nie chce wracać? Malkontentów nie
pytam. O dziwo, w odróżnieniu od podobnych mang, „My Hero Academia” to opowieść,
w której jest sporo do czytania. Tomiku nie łyka się w pół godziny, mamrocząc
pod nosem kolejne onomatopeje i werbalizując wrzaski towarzyszące bitwie. Tu
gada się sporo, nawet dużo i to w trakcie walk, co nowością nie jest, ale
jednak w shounenach zdarza się rzadko. Tym bardziej, że gdy już zdarza, nudzi i
zabija dynamikę, ale nie u Horikoshiego. Tu jest równie ciekawe i wciągające,
co sama akcja i czytelnik cieszy się, że tomik starcza mu na dłużej, niż
analogiczne pozycje.
A przecież całość zachwyca także od strony
graficznej. Ilustracje autora są dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach i
oglądanie ich to prawdziwa przyjemność. Bo i akcja, i bohaterowie, i klimat –
wszystko to jest znakomicie oddane, wyraziste i po prostu niesamowite. Potrzeba
więcej komplementów, by zachęcić Was do poznania serii? Mam nadzieję, że nie,
bo jest tego warta, nawet jeśli czasem autor miewa głupawe pomysły.
Dziękuję wydawnictwu Waneko za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz