My Hero Academia: Akademia Bohaterów #18 - Kohei Horikoshi

COFNĄĆ CZAS


Wydawanie „My Hero Academia” trwa w najlepsze, seria, choć to już prawie dwudziesty tomik, wciąż się rozkręca, a zabawa jest znakomita. I cieszyć jest się czym, bo to jeden z najlepszych rasowych bitewniaków od czasu takich tytułów, jak „Dragon Ball” czy „Naruto”, które przecież po dziś dzień są wielkimi hitami i wciąż można śledzić coraz to nowe przygody ich bohaterów.


Walka z Ovehaulem trwa! Przeciwnik wie, że nikt poza nim nie rozumie potencjału mocy Eri, która potrafi przewijać czas. Overhaul zdołał wydestylować jej esencję, jego badania mogą być przełomem, a on sam zamierza wykorzystać je do cofnięcia się w czasie i zapobiegnięcia wydarzeniu, które obdarowało ludzi mocami. Zaczyna się ostatnia faza niebezpiecznego starcia, ale kto będzie wygranym, a kto przegra? I co jeszcze czeka na naszych bohaterów, kiedy przyjdzie w końcu chwila odprężenia?


„My Hero Academia” to opowieść, która nie ma w sobie grama oryginalności. I co z tego? To seria, która wcale jej nie potrzebuje, bo od początku złożona z samych schematów. Ale wykorzystanych tak znakomicie, że nikogo to nie obchodzi. Zresztą fani nie szukają tu niczego nowego, wszelkie dzieła przełamujące schemat, jak rewelacyjny „Bakuman”, przyjmują co prawda z wielką radością i uznaniem, ale do szczęścia i tak wystarcza im by jeszcze raz dostali to, co kochają. Oby po prostu było dobrze wykonane, tak jak w tym zresztą przypadku.


Seria Koehaia Horikoshiego jest tak znakomita, bo łączy co najlepsze z typowych bitewniaków, z amerykańskimi komiksami. Szkoła, gdzie bohaterowie uczą się wykorzystywać swoje moce, ciągłe starcia, akcja, zastępy wrogów do pokonania… Do tego bohater wybraniec, humor, nuta erotyki… Kto z nas tego nie zna, kto nie lubi, kto nie chce wracać? Malkontentów nie pytam. O dziwo, w odróżnieniu od podobnych mang, „My Hero Academia” to opowieść, w której jest sporo do czytania. Tomiku nie łyka się w pół godziny, mamrocząc pod nosem kolejne onomatopeje i werbalizując wrzaski towarzyszące bitwie. Tu gada się sporo, nawet dużo i to w trakcie walk, co nowością nie jest, ale jednak w shounenach zdarza się rzadko. Tym bardziej, że gdy już zdarza, nudzi i zabija dynamikę, ale nie u Horikoshiego. Tu jest równie ciekawe i wciągające, co sama akcja i czytelnik cieszy się, że tomik starcza mu na dłużej, niż analogiczne pozycje.


A przecież całość zachwyca także od strony graficznej. Ilustracje autora są dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach i oglądanie ich to prawdziwa przyjemność. Bo i akcja, i bohaterowie, i klimat – wszystko to jest znakomicie oddane, wyraziste i po prostu niesamowite. Potrzeba więcej komplementów, by zachęcić Was do poznania serii? Mam nadzieję, że nie, bo jest tego warta, nawet jeśli czasem autor miewa głupawe pomysły.


Dziękuję wydawnictwu Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.









Komentarze