GDZIE
LUDZIE I DIABŁY ŻYJĄ RAZEM
Są książki, po które sięga się, bo temat i gatunek
fascynują czytelnika, albo po prostu autor należy do ich ulubieńców, a są też
takie, a które czytelnik zabiera się z zupełnie innych powodów. „Diabłu ogarek”
w moim przypadku zalicza się do tej drugiej kategorii, bo kiedy po raz pierwszy
powieść trafiła w moje ręce, ani nie przepadałem za prozą Lewandowskiego, ani
podobnych dzieł fanem nie byłem. Okazało się jednak, że to kawał dobrej
lektury, którą po dziś dzień wspominam z niemałym sentymentem.
Jeśli chodzi o treść, pozwólcie że zostawię Was z
oficjalnym opisem:
Skoro zaś
ludzie i diabły na tej ziemi muszą żyć razem, to niech żyją jak sąsiedzi,
choćby nawet sobie krzywi. Nie podnosi się ręki na sąsiada, jeżeli on ci w
niczym nie zawinił…
Lipiec
1639 roku. W spokojnej i dostatniej Rzeczpospolitej w zgodzie żyją katolicy,
prawosławni, arianie i luteranie. Z trudem dają wiarę wieściom o bestialstwach
i okrucieństwach wojny trzydziestoletniej. Ogień, który ogarnął całą Europę,
zatrzymał się na granicy Polski, jakby napotkał niewidoczny mur.
Miedze
pomiędzy ziemią, niebem a piekłem wszędzie tu na Mazowszu jasno i wyraźnie
wytyczone były i każdemu od maleńkości znane. Tylko głupi przekraczali je na
własną wieczną szkodę.
Weteran
wojny smoleńskiej Stanisław Jakub Lawendowski herbu Paprzyca, woźny trybunału
ziemi liwskiej, specjalizuje się w doręczaniu pozwów wyjątkowo agresywnym
adresatom. Bywa, że jak weźmie skwitowanie odbioru, to wyrok nie jest już
konieczny. Czasem jednak zawodzą naturalne sposoby i aby sprawiedliwości stało
się zadość, niezbędna jest pomoc czarnej magii. Te kontrowersyjne praktyki są
solą w oku pewnego biskupa oraz podróżującego incognito hiszpańskiego
inkwizytora. Miejscowi magnaci zaś dostrzegają okazję przeprowadzenia własnej
przewrotnej intrygi…
Duże nadzieje wiązałem z tą książką. Może nie
jakieś wielkie, ale jak na to, że nie dość iż gatunek to nie moja bajka, a i
polskiej prozy wielkim miłośnikiem nie jestem, spore. Temat wydawał się nudny,
za powieściami osadzonymi w historycznych realiach nie tyle nie przepadam, co po
prostu ich nie trawię, a i prób pomieszania z nimi swojskiej fantastyki staram
się unikać. Dlaczego zatem sięgnąłem po „Diabłu ogarek”? Bo rzecz rozgrywa się
na terenach, które dobrze znam, bo mieszkam w pobliskim Liwa mieście (swoją
drogą też wspomnianym w książce) a kto nie chce przeczytać książki dość znanego
pisarza o własnych okolicach? Wiernie zresztą przedstawionych, choć rodzinny Korzeń bohatera autor przeniósł z własnych stron, upychając na mapie okolicy.
Drugą rzeczą, która sprawiła, że po nią sięgnąłem było spotkanie z autorem,
jakie odbyło się w moim rodzinnym mieście. Było to pierwsze spotkanie autorskie
na jakim byłem, autograf Konrada Lewandowskiego na egzemplarzu promocyjnym był
pierwszym jaki zdobyłem... (potem trafiłem na drugie z nim spotkanie, w tej
samej bibliotece, ale za to o wiele bardziej kameralne, bo okazało się, że wraz
z lepszą połową i naszym znajomym byliśmy tam jedynymi widzami). Do lektury
zacząłem mieć więc pewien sentyment. Kupiłem w końcu powieść i...
Początek jest ciekawy, nawet wciągający i a na plus
od razu trzeba zaliczyć także fakt, że autor posługuje się archaicznym acz
przystępnym językiem, który dodaje całości historycznego brzmienia. Wkrótce, bo
już w pierwszym rozdziale, pojawiają się jednak pewne zgrzyty. Z jednej strony bowiem
mamy na poły satyryczne potraktowanie tematu, a z drugiej przesadnie brutalny
przebieg pierwszej potyczki Stanisława. Potyczki, która o tyle odstaje od
reszty fabuły, że wprowadza pewien dysonans i trudno się pozbyć go do samego
końca. Przeszkadza również nie do końca określony styl: satyra miesza się tu z
powagą i często bez umotywowania czy jasnego określenia z czym tak właściwie
obcujemy. Wszystko to traci jednak na znaczeniu w obliczy pozytywów. Po
pierwsze i jakże ważne, powieść czyta się jednym tchem, po drugie nawet
najdziwniejsze elementy fantastyczne, które niemal nie mogły się udać, nie
tylko nie drażnią, a wręcz po prostu pasują do przedstawionego tu świata (no
dobrze, może nie zawsze, ale prawie, a to już dużo).
Przyznam się jednak, że czytając rozwinięcie całej
historii uczucia miałem na tyle mieszane, że stwierdziłem, iż drugiego tomu nie
kupię niemal na pewno. Całość wydawała się chaotycznym zbiorem na siłę
wymyślonych przygód, które nawet gdy całość intrygi zaczęła się wyjaśniać,
nadal były nie do końca przekonujące. Wszystko na szczęście zmieniło świetne
zakończenie, mroczne, wciągające i trzymające w napięciu.
Czy po tym wszystkim zechciałem sięgnąć po drugi
tom? Tak. I po trzeci. I za każdym razem dobrze się bawiłem, a co ważne,
jeszcze kiedyś z ochotą wrócę do całej trylogii i kto wie, może znajdę tam coś
więcej? A Wam, mimo niedociągnięć, polecam tę serię, bo jest zdecydowanie
lepsza, niż większość rodzimej fantastyki, szczególnie historycznej.
Na koniec chciałbym jeszcze dorzucić pewną
ciekawostkę. Warto bowiem wspomnieć jak w ogóle powstała ta powieść. Nie tylko
z fascynacji nadliwskimi okolicami czy historycznej pasji autora. Wszystko
zaczęło się w momencie, kiedy do drzwi Lewandowskiego zapukał pewien mężczyzna.
Człowiek ów złożył mu propozycję napisania opowiadania na zamówienie dla żony.
Jego kobieta bowiem była wielką fanką pisarza i czuły mąż chciał sprawić jej
taki prezent. Lewandowski zrobił więc opowiadanie i sprzedał mężczyźnie, ale
temat w nim zapoczątkowany nie chciał dać mu spokoju. Kiedy więc odwiedził
okolice Liwa i wybrał się na spływ Liwcem, zafascynowany tymi okolicami zaczął
tworzyć na nowo tę historię. Najpierw, jako opowiadanie, ukazała się ona w
fantastyce, a potem na rynek trafił tom, o którym właśnie dla Was pisałem.
Komentarze
Prześlij komentarz