KONIEC
GWIEZDNEJ WOJNY
Co prawda Dzień Star Wars był kilka dni temu, ale
jak to mówią lepiej późno niż wcale, więc oto jestem z recenzją wydania DVD
najnowszej odsłony „Gwiezdnych Wojen”, sagi która w roku 1977 odmieniła oblicze
kina i zapoczątkowała gatunek Kina Nowej Przygody (co prawda gatunek ten
funkcjonuje jedynie w polskim środowisku filmoznawczym, ale jednak dobrze
określa to, z czym mamy do czynienia). Sagi, która nie słabnącą popularnością
cieszy się po dziś dzień, urzekając kolejne pokolenia odbiorców – bo nie tylko
widzów, skoro marketingowa maszyna wypluwa regularnie kolejne powieści, gry,
komiksy, gadżety... Na jej finale spoczywała więc nie lada odpowiedzialność,
żeby godnie zamknąć opowieść. Czy się udało? Fabularnie nie do końca, bo dużo
tu naciąganych pomysłów, powtórek i usilnego uśmiercania postaci, bez
zaserwowania większych zaskoczeń (czyli, można powiedzieć jest tak, jak zawsze),
natomiast jako epicka kosmiczna fantastyka, poprowadzona w szybkim tempie i podlana
solidną dawką efektów specjalnych, „Skywalker. Odrodzenie” to kawał dobrego
kina, które ogląda się z dużą przyjemnością.
Wydarzenia nabierają tempa. Zagrożenie jest
większe, niż dotychczas. Zaczyna się ostatnia gwiezdna wojna.
Gdy Kylo Ren wkracza na ścieżkę ostatecznego
kuszenia przez ciemną stronę mocy, która ma doprowadzić go do momentu, kiedy
zabije Rei, Rei kontynuuje swój trening na Jedi pod okiem Lei. Oboje, połączeni
przez los, już wkrótce będą musieli stanąć oko w oko, ale co z tego wyniknie? Tymczasem
wielkie wydarzenia wstrząsają kosmosem, wysyłając bohaterów na front ostatniej
bitwy. Kto wygra, a kto przegra? Kto powróci, a kto zginie? Jaka jest prawda o pochodzeniu
Rei? Kim był Snoke? I czym skończy się ta gwiezdna wojna?
Co prawda, jak już wspominałem, Kino Nowej Przygody
to gatunek szczególnie przeze mnie ukochany (choć właściwie należałoby powiedzieć,
że szczególną miłością darzę szeroko pojmowane kino lat 70. i 80. XX wieku),
wielkim fanem „Gwiezdnych wojen” nigdy nie byłem. Owszem, obejrzałem wszystkie
odsłony sagi, na półce domowej filmoteki posiadam każdy z nich, łącznie z
koszmarkiem w postaci filmowych „Wojen klonów”, ale obejrzałem je… i to tyle.
Nie powaliły mnie na kolana, nie zachwyciły. Owszem stare odsłony miewały
urocze efekty specjalne, ale w zestawieniu np. z „Bliskimi spotkaniami
trzeciego stopnia”, które w kinach pojawiły się w tym samym czasie, wypadały po
prostu blado. Nie było w nich też głębi, żonglowanie motywami fantastycznymi,
religijnymi, geograficznymi, filozoficznymi itd. nie niosło ze sobą nic poza
czerpaniem wątków i nazw, a i fabuła do najbardziej dojrzałych nie należała. A
jednak co raz wracam do tej serii – nie z sentymentu, choć mam niemały głównie
dlatego, że mój ojciec był fanem „SW” – bo mimo wszystko całość ma swój
oldschoolowy urok, który mnie przyciąga do siebie.
Ale co w takim razie z nowymi częściami? W ich
przypadku oldschoolowe zdaje się być jedno – kopiowanie fabuł starych części.
Co zatem mnie w nich pociąga, bo ewidentnie coś musi, skoro do nich sięgam? Na
pewno zagadka, która pojawiła się w pierwszej odsłonie najnowszej trylogii, a
teraz zostaje w końcu wyjaśniona. Ale też i zasadnicza rzecz, która skłania
widzów do oglądania podobnych dzieł: efekty specjalne. Nie oszukujmy się, to
główna atrakcja. „Star Wars” to seria dla dużych dzieci, dorosłych chłopców,
których kręci oglądanie gigantycznych kosmicznych maszyn strzelających do
siebie w kosmicznej próżni, na tle rozgwieżdżonego mroku, podczas gdy wszystko
wokoło wybucha i płonie. I dokładnie to oferuje nam „Skywalker. Odrodzenie”. 275
mln $ budżetu nie poszło na
marne (nie tylko jeśli chodzi o zyski, chociaż obraz zarobił dotąd 1.075
miliarda dolarów). Część tych pieniędzy pochłonęła z pewnością obsada (Billy
Dee Williams, Mark Hamill, Oscar Isaac), ale widać, że spece od efektów
specjalnych nie mieli co narzekać na braki gotówki i dzięki temu film ogląda
się przyjemnie, kiedy wyłączy się myślenie. Spektakularne pojedynki,
zapierające dech w piersiach widoki – klimatyczne zdjęcia też warto wspomnieć –
epickie sekwencje, do których chce się wracać… Czy trzeba czegoś więcej? Nie,
chociaż by nie zaszkodziła np. znakomita treść. A jak z tą treścią właśnie jest
w tym filmie?
Cóż, cała fabuła miała tylko jedno zadanie:
odpowiedzieć na pewne pytania (teorie fanów się potwierdziły) i sprawnie
przeskakiwać od jednej spektakularnej sceny do drugiej. I robi to dobrze.
Owszem, wyjaśnienie wątków mogło być zdecydowanie lepsze, a fabuła oferować
więcej zaskoczeń, ale gdy zignorujemy te dwa fakty, nagle okazuje się, że mamy
tu do czynienia z sentymentalną opowieścią, która potrafi nieźle zagrać na
strunach w sercach fanów, a niektórych nawet wzruszyć. Powrót wielu nazwisk ze
starej obsady, w tym zmarłej tuż po nakręceniu poprzedniego filmu Carrie
Fisher, jest jak najbardziej in plus, a chociaż nowi aktorzy (wybierani do
serii tak, jak kiedyś robił to Lucas, czyli na zasadzie: dajmy szansę komuś
mało znanemu) nie do końca radzą sobie w swoich rolach – Adama Drivera cenię,
ale nie zrozumiem kto obsadził go roli głównego złego tej trylogii – nie
wypadają też wcale źle. Swoją rolę spełniają przyzwoicie i tyle. Mają w końcu
być tłem dla wprawnie zrealizowanych popisów akcji, wyobraźni i efektów i to
się im akurat dobrze udaje.
I cóż można rzec więcej o tym filmie, jak nie to,
że warto mimo wszystko po niego sięgnąć? Nie są to najlepsze „Gwiezdne wojny”
(„Imperium kontratakuje” i „Zemsta Sithów” pozostają niezagrożone), nie są też
najgorsze („Mroczne widmo” czy „Łotr 1” nadal wiodą prym na tym polu), są za to
chyba najlepszą odsłoną odkąd cykl reaktywowano w 2015 roku. I dobrym jego
zwieńczeniem. Mogło być lepiej, jest jednak na tyle dobrze, że śmiało można po
film sięgnąć i bawić się z przyjemnością, zajadając przy tym popcorn i popijając
colą. W gronie znajomych albo po prostu na wieczór z epickim kinem pozycja jak
znalazł. I pewnie każdy widz chętnie jeszcze do niej wróci.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz