JEST
NIEŹLE
Minęło już pięć lat odkąd Stephen King zaserwował
nam swój poprzedni zbiór krótkich form, „Bazar złych snów” i dokładnie dziesięć
od momentu publikacji „Czarnej bezgwiezdnej nocy”, poprzedniej antologii, w
której znalazły się cztery minipowieści. Teraz autor wraca z kolejnymi czterema
nowelami w książce „Jest krew…”, gdzie horror i thriller spotykają się z postapokaliptyczną
fantastyką i świetnie zbudowanym zapleczem obyczajowym. A wszystko to podane w
znakomitym, lekkim i jakże nastrojowym stylu, który nie pozwala oderwać się od
całości przed odłożeniem jej na półkę.
Cztery opowieści. Cztery niezwykłe wydarzenia. I ludzie
w nie wplątani.
Nastolatek zaprzyjaźnia się z emerytem, dla którego
pracuje. Kiedy mężczyzna ów, pan Harrigan, odchodzi z tego świata, chłopak nie
mogąc pogodzić się z jego śmiercią, nagrywa wiadomość głosową na telefonie, z
którym staruszek został pochowany. Nie spodziewa się odpowiedzi, ale wkrótce ją
dostaje. Co to właściwie oznacza? I co oznaczać będzie dla nastolatka?
Kiedy kończy się świat, my cofamy się w czasie, by
zamiast patrzeć na koniec życia Chucka, odkryć jak ono wyglądało wcześniej i co
właściwie się stało.
W tytułowym tekście Holly Gibney wraca z nowym
śledztwem. Zamach w szkole, dziwne rozkojarzenie telewizyjnego reportera… Niby
nic niezwykłego w świecie, gdzie ludzie znieczulili się na przemoc, ale
wydarzenia te doprowadzą Holly do sytuacji, z której może wcale nie ujść z
życiem…
Na koniec czeka nas opowieść o pisarzu, który dotąd
– i to z trudem – radził sobie jedynie z pisaniem opowiadań. Przynajmniej do
dnia, kiedy nagle w jego głowie pojawił się od razu cały pomysł na powieść. Czy
może być coś piękniejszego? A co jeśli kryje się w tym jakieś „ale”? I czym
może ono być?
Kiedy w 1982 roku na rynku pojawił się pierwszy
zbiór czterech nowel Kinga „Cztery pory roku”, nikt nie spodziewał się, jakim
sukcesem wydawniczym się okaże. Tym bardziej, że tym razem autor porzucił
horror na rzecz życiowych, choć wcale nie mniej przerażających fabuł. Kolejne tego
typu publikacje stały się więc tradycją. W roku 1990 pojawiła się antologia „4
po północy” (przereklamowana, z przewidywalnymi opowiadaniami, ale wciąż wciągająca,
jak diabli), a w 2010 wspomniana „Czarna bezgwiezdna noc” (lepsza, jeśli chodzi
psychologię i klimat, ale też nie zaskakująca, bo King serwował nam doskonale
wszystkim znane schematy). „Jest krew” też szczególnie nie zaskakuje, bo Król
wszystkie swoje zagrywki, wszystkie karty, jakie miał w talii, pokazał nam
przez niemal pół wieku literackiej kariery i w rękawie nic już nie kryje, ale
jest dobrze. I to bardzo. Bo wcale nie trzeba nic szczególnie nowego, by urzec
odbiorcę – wystarczy po prostu dobrze odtworzyć to, co już ten kocha i obudzić
w nim emocje.
I to właśnie Kingowi się udaje. Stephen zresztą
jest, jak stary sztukmistrz. Niby już wszystko nam pokazał, ale nadal robi to
tak sprawnie, że nie tylko patrzymy, jak urzeczeni, ale nagle odkrywamy, że
znów czujemy się jak dzieciaki, które po raz pierwszy oglądały te sztuczki. „Jest
krew…” to bowiem taki właśnie sentymentalny powrót do tego, za co kochamy tego
pisarza. „Telefon pana Harrigana” przypomina takie teksty, jak „Przepraszam, to
nie pomyłka”. „Życie Chucka” to powrót do postapo, a chociaż sam King nie wie
za bardzo skąd wzięła się ta opowieść, mi z miejsca skojarzyło się z „Rozbitkiem”
Chucka Palahniuka – powieścią podobnie, jak ten tekst, opowiedzianą od tyłu. W „Jest
krew…” King powraca do postaci Holly, znanej z trylogii „Pan Mercedes” i
powieści „Outsider” bohaterki, jednej z najlepszych kobiecych, jakie autor
kiedykolwiek stworzył, choć zawsze był mistrzem w kreowaniu żeńskich postaci –
i dzieł ocierających się o klimaty serialu „Z archiwum X” (przed laty Stephen współtworzył
zresztą odcinek „Chinga”), których nie brak w jego bibliografii. A „Szczur” to
klasyczne wręcz odtworzenie motywu bohatera-pisarza, najczęściej pojawiającego się
typu postaci w prozie Króla.
Wszystko to King serwuje nam stylem lekkim, prostym
i przyjemnym. Stylem niespiesznie snutej gawędy, pełnej zbaczania w różne nieistotne
rejony, które tak pięknie ubarwiają jego prozę. Stylem wciągającym i
fascynującym, chociaż nie ma tu smakowania słów ani wielkiej literackiej głębi.
Większej głębi i przesłania w całości też nie znajdziecie, czeka Was za to dużo
świetne skrojonych postaci, klimat małych miasteczek, grozę, tajemnice, akcję,
spokojne, wręcz sielankowe chwile. Przede wszystkim jednak King gwarantuje czytelnikom
jedno: znakomitą zabawę na wysokim poziomie. Rozrywkę potwierdzającą jego
status jednego z najważniejszych żyjących pisarzy amerykańskich i mistrzów
horroru. Horroru, który nie straszy (przynajmniej mnie, bo mnie w literaturze
nie starszy niestety nic), ale jest klimatyczny i fascynujący. Urzekający. I jakże
prawdziwy, bliski ludziom i każdemu z nas. Za to pokochałem prozę autora i
kocham ją nadal, i to właśnie dostałem w „Jest krew…”. Oby jeszcze niejeden tak
dobry zbiór dotaszczył nam King.
Komentarze
Prześlij komentarz