Wolverine - Frank Miller, Chris Claremont

NAJLEPSZY W TYM CO ROBI


Kiedy wiele lat temu miesięcznik komiksowy „Wizard” ogłosił listę 100 najlepszych komiksów wszech czasów (tak, tak znów wracam do tematu, wiem, ale co zrobić), jednym z najczęściej pojawiających się tam nazwisk twórców było to należące do Franka Millera. Co zresztą nie powinno nikogo dziwić. Człowiek, który zrewolucjonizował medium komiksu, który razem z Alanem Moorem przecierał ścieżki dla późniejszych młodych niepokornych, który przyczynił się do popularyzacji zarówno japońskiej popkultury, jak i traktowania komiksu, jako poważnego medium i nośnika ważkich kwestii, nie mógł nie być częstym gościem takiego zestawiania. Spośród masy jego dzieł znalazły się tam m.in. „Batman” Rok pierwszy", „Powrót mrocznego rycerza", „Daredevill: The Man Without Fear" czy dwa tomy „Sin City". Wśród nich nie zabrakło także albumu „Wolverine”, komiksu nieszczególnie wybitnego, aż ważnego, a co więcej jednego z tych, które znać po prostu trzeba.


Jest najlepszy w tym, co robi, ale to co robi nie jest zbyt miłe. Tym razem jednak nawet taki talent może nie wystarczyć. Kiedy jego ukochana Mariko wpada w kłopoty, Wolverine wyrusza do Japonii by stawić czoła nie tylko odmiennym obyczajom, ale i hordom wojowników ninja. U swojego boku ma zabójczą Yukio, ale czy naprawdę jest ona jego sojuszniczką? I czym skończy się ta przygoda, która nie może doprowadzić do szczęśliwego finału?


Kiedy sięgałem po ten komiks lata temu, gdy ukazał się po raz pierwszy nakładem wydawnictwa Egmont, miałem wielkie oczekiwania. Umieszczenie go na liście 100 najlepszych komiksów, typowa dla zafascynowanego kulturą kraju kwitnącej wiśni Millera fabuła, do tego jeden z moich ulubionych bohaterów komiksowych i ekipa twórców, których uwielbiam. Co mogło pójść nie tak? Wiele, bo komiks powstał w okresie, kiedy twórcy nie mogli zaszaleć z pomysłami, a konwencja wymagała od nich dopowiadania wszystkiego – w tym najbardziej oczywistych rzeczy – w ramkach z tekstem, a także ciągłego przypominania tego co było. Drażniło to nawet w takich komiksach, jak „Saga Mrocznej Phoenix”, tym bardziej potrafi zirytować w zaledwie czterozeszytowej miniserii.


Twórcy nie chcieli robić opowieści o Wolverinie-psychopacie, dorzucili do jego charakteru samurajski kodeks i tym podobne elementy, ale jednocześnie gdzieś zatraciła się jego dzikość, którą w Rosomaku się uwielbia. Na szczęście dołożyli starań, by uczynić go bardziej złożonym, ludzkim, skomplikowanym… Nie zapomnieli też o akcji, ciekawym egzotycznym ujęciem tematu i dobrej szacie graficznej. Klasycznej, prostej, ale trafiającej w punkt, a choć Miller nie był tu jeszcze w szczytowej formie, mangowa dynamika sekwencji walk potrafi urzec.


Ale nie jest to komiks, który zachwyca tak bardzo, jak można by sądzić po jego statusie. To dobra opowieść i tyle. Nie wybitna, choć ważna zarówno jako pierwszy samodzielny komiks z Wolverine’em, jak i kamień milowy w budowaniu charakteru i legendy tej postaci. Jeśli cenicie amerykańskie komiksy, koniecznie powinniście ją przeczytać. I zobaczyć przy okazji, jak mógłby wyglądać film „Wolverine”, gdyby twórcy zamiast pójść w tandetę, postawili na bardziej stonowaną opowieść. Ale tak to już z kinowymi adaptacjami przygód Rosomaka bywa (pamiętacie „Logana”? ten przereklamowany film, który pokazuje, że udawanie westernu i wrzucenie kilku wulgaryzmów nie doda produkcji ani głębi, ani świeżości), lepiej więc sięgać po opowieści graficzne, bo niektóre z nich – tak, jak właśnie ta – czyta się, niczym film.

Komentarze