NAJLEPSZY W TYM CO ROBI
Kiedy wiele lat temu miesięcznik komiksowy „Wizard”
ogłosił listę 100 najlepszych komiksów wszech czasów (tak, tak znów wracam do
tematu, wiem, ale co zrobić), jednym z najczęściej pojawiających się tam nazwisk
twórców było to należące do Franka Millera. Co zresztą nie powinno nikogo
dziwić. Człowiek, który zrewolucjonizował medium komiksu, który razem z Alanem
Moorem przecierał ścieżki dla późniejszych młodych niepokornych, który
przyczynił się do popularyzacji zarówno japońskiej popkultury, jak i
traktowania komiksu, jako poważnego medium i nośnika ważkich kwestii, nie mógł
nie być częstym gościem takiego zestawiania. Spośród masy jego dzieł znalazły
się tam m.in. „Batman” Rok pierwszy", „Powrót mrocznego rycerza", „Daredevill:
The Man Without Fear" czy dwa tomy „Sin City". Wśród nich nie
zabrakło także albumu „Wolverine”, komiksu nieszczególnie wybitnego, aż
ważnego, a co więcej jednego z tych, które znać po prostu trzeba.
Jest najlepszy w tym, co robi, ale to co robi nie
jest zbyt miłe. Tym razem jednak nawet taki talent może nie wystarczyć. Kiedy jego
ukochana Mariko wpada w kłopoty, Wolverine wyrusza do Japonii by stawić czoła
nie tylko odmiennym obyczajom, ale i hordom wojowników ninja. U swojego boku ma
zabójczą Yukio, ale czy naprawdę jest ona jego sojuszniczką? I czym skończy się
ta przygoda, która nie może doprowadzić do szczęśliwego finału?
Kiedy sięgałem po ten komiks lata temu, gdy ukazał
się po raz pierwszy nakładem wydawnictwa Egmont, miałem wielkie oczekiwania. Umieszczenie
go na liście 100 najlepszych komiksów, typowa dla zafascynowanego kulturą kraju
kwitnącej wiśni Millera fabuła, do tego jeden z moich ulubionych
bohaterów komiksowych i ekipa twórców, których uwielbiam. Co mogło pójść nie
tak? Wiele, bo komiks powstał w okresie, kiedy twórcy nie mogli zaszaleć z pomysłami,
a konwencja wymagała od nich dopowiadania wszystkiego – w tym najbardziej oczywistych
rzeczy – w ramkach z tekstem, a także ciągłego przypominania tego co było.
Drażniło to nawet w takich komiksach, jak „Saga Mrocznej Phoenix”, tym bardziej
potrafi zirytować w zaledwie czterozeszytowej miniserii.
Twórcy nie chcieli robić opowieści o
Wolverinie-psychopacie, dorzucili do jego charakteru samurajski kodeks i tym
podobne elementy, ale jednocześnie gdzieś zatraciła się jego dzikość, którą w
Rosomaku się uwielbia. Na szczęście dołożyli starań, by uczynić go bardziej
złożonym, ludzkim, skomplikowanym… Nie zapomnieli też o akcji, ciekawym
egzotycznym ujęciem tematu i dobrej szacie graficznej. Klasycznej, prostej, ale
trafiającej w punkt, a choć Miller nie był tu jeszcze w szczytowej formie,
mangowa dynamika sekwencji walk potrafi urzec.
Ale nie jest to komiks, który zachwyca tak bardzo,
jak można by sądzić po jego statusie. To dobra opowieść i tyle. Nie wybitna,
choć ważna zarówno jako pierwszy samodzielny komiks z Wolverine’em, jak i
kamień milowy w budowaniu charakteru i legendy tej postaci. Jeśli cenicie
amerykańskie komiksy, koniecznie powinniście ją przeczytać. I zobaczyć przy
okazji, jak mógłby wyglądać film „Wolverine”, gdyby twórcy zamiast pójść w
tandetę, postawili na bardziej stonowaną opowieść. Ale tak to już z kinowymi
adaptacjami przygód Rosomaka bywa (pamiętacie „Logana”? ten przereklamowany
film, który pokazuje, że udawanie westernu i wrzucenie kilku wulgaryzmów nie
doda produkcji ani głębi, ani świeżości), lepiej więc sięgać po opowieści
graficzne, bo niektóre z nich – tak, jak właśnie ta – czyta się, niczym film.
Komentarze
Prześlij komentarz