ŚLINIENIE
Andrzej Pilipiuk, Wielki Grafoman polskiej
literatury i jeden z najpoczytniejszych rodzimych pisarzy powraca z nową
książką. „Upiór w ruderze”, bo o niej mowa, to historia pewnego nawiedzonego
domostwa i tego, co dzieje się w nim na przestrzeni długich dziesięcioleci. Nie
do końca powieść, nie do końca zbiór opowiadań, ale nie zmienia to faktu, że
dzieło te jest całkiem udane. O wiele lepsze, niż można by się spodziewać po
blurbie.
Liszków, sierpień 1812 roku. Były sobie trzy
dziewoje, młode i nieszczególnie dobrze obdarzone przez naturę, jeśli chodzi o
ich zdolności umysłowe. Chęć zabawy, armata pradziadunia, trochę gmerania i pa,
pa. Dziewoje znikają z tego świata. Koniec? Dopiero początek. Oczywiście życia
pozagrobowego, a na dodatek pokutnego, snutego w pałacu w Liszkowie, który staje
się od teraz nawiedzonym dworem.
I tu na scenę wkraczają różni bohaterowie, którzy w
różnych czasach trafiają w te okolice. A my wraz z nimi obserwujemy wydarzenia,
jakie rozgrywały się tu od 1943 roku aż po rok 2047. A działo się tam dużo, w
sposób szalony i przede wszystkim zabawny.
Duchy. Naziści. Komuniści. Lata 90. XX wieku. W końcu
przyszłość. UFO… Długo można by wymieniać. Pilipiuk bierze, co mu przyjdzie do
głowy, wrzuca do jednego wora i tworzy z tego mieszankę, która okazuje się może
nie tak wybuchowa, jak działo pradziadunia, ale na pewno całkiem przyjemnie
iskrząca i dymiąca. Chwała autorowi za to, że nie zdecydował się stworzyć
powieści. Opowiadania Pilipiuka cenię, powieści w jego wykonaniu to jednak
często porażki, bo pisarz cierpi na nadmiar pomysłów i zamiast skupić się na
konsekwentnym rozbudowywaniu kilku do siebie pasujących, przeładowuje fabuły do
granic możliwości tak, że czytelnik nie jest w stanie wczuć się w nie, wgryźć,
ani też szczególnie nimi zainteresować, bo skakanie od jednej absurdalnej idei
do drugiej temu nie służy. Tu na szczęście mamy zbiór opowiadań, połączonych
wspólnym wątkiem nawiedzonego domostwa, które wypadają dobrze zarówno jako
całość, jak i samodzielne teksty.
Jak na Pilipiuka przystało, całość jest lekka,
prosta i zabawna. Książka śmieszy, może w niewyszukany sposób, ale jednak. Do tego
czyta się ją przyjemnie, a i fabularnie nie zawodzi. Co prawda autor jak zwykle
najbardziej skupił się na okresie drugiej wojny światowej i komuny, nie
szczędząc im krytyki i obśmiewania (książka liczy sobie 375 stron, a lata 90. pojawiają
się w niej dopiero na stronie 347), ale nie zmienia to faktu, że znów wyszło mu
to dobrze, a na pewno o wiele lepiej, niż wojenne przypadki Jakuba Wędrowycza. Kto
lubi prozę Pilipiuka, niech sięga w ciemno, bo będzie zadowolony. kto chciałby
dobrej komedii gdzie horror, science fiction i swojskie klimaty mieszają się ze
sobą też śmiało może po „Upiora w ruderze” sięgnąć. Bo to po prostu dobra (i
świetnie zilustrowana przez Andrzeja Łąskiego, autora grafik chociażby do
przygód Jakuba Wędrowycza) lektura w tematyce nawiedzonych czterech ścian. Nie rodzime
„Lśnienie”, już prędzej „Ślinienie”, ale warte polecenia nawet i miłośnikom
horrorów, którzy po humorystyczne lektury rzadko sięgają.
Komentarze
Prześlij komentarz