IGRZYSKA
PRZESZŁOŚCI
Chociaż „Igrzyska śmierci” nie były zbyt odkrywczą
serią, stały się międzynarodowym hitem. Sukces zagwarantowało im przeniesienie
doskonale znanej miłośnikom fantastyki idei morderczej gry na młodzieżowy grunt,
a także na pewno również kampania promocyjna oraz dopasowanie się do oczekiwań
rynku, spragnionego podobnych dzieł po tym, jak „Harry Potter” przywrócił życie
literaturze młodzieżowej. Nie zmienia to jednak faktu, że dzieło Suzanne Collins było całkiem niezłą lekturą. Cała opowieść ostatecznie zakończyła się na
trzecim tomie i nic nie zapowiadało, że pisarska jeszcze kiedyś do niej wróci.
A teraz, dokładnie dziesięć lat po wydaniu ostatniej części, fani dostają nową
powieść z cyklu i chociaż nie jest to ciąg dalszy, a prequel znanych nam już
wydarzeń, żaden miłośnik nie będzie zawiedziony.
Powieść zabiera nas ponad sześćdziesiąt lat w
przeszłość, do dziesiąty Głodowych Igrzysk. Osiemnastoletni wówczas Coriolanus
Snow jest mentorem i chce zdobyć sławę, pokonując innych mentorów. Rzecz w tym,
że trafia mu się dziewczyna z najbiedniejszego dystryktu. Jeszcze trudniej robi
się, kiedy pojawiają się uczucia…
Temat morderczej rywalizacji jest w literaturze
dość popularny, ale tak naprawdę rzadko się udaje. Jeśli chodzi o powieści to
jedynie dzieła Stephena Kinga (swoją drogą autora, który docenił cykl Collins)
wydane pod pseudonimem Richard Bachman – „Wielki marsz” i „Uciekinier” – były w
stanie mnie zachwycić i przerazić. Udany, choć niestety nieprzekonujący, był
też „Battle Royale” Koshuna Takamiego (niedługo rzecz pojawi się w Polsce),
który potrafił zrobić wrażenie brutalnością i drastycznością – przynajmniej
dopóki czytelnikowi się one nie opatrzyły – ale niestety nie potrafił w
należyty sposób umotywować istnienia samej przyczyny zmuszania młodych ludzi do
zabijania się nawzajem na wyspie, aż pozostanie tylko jedno z nich. Z podobnym
problemem zmaga się też seria Collins. Bo o ile jeszcze nastoletni odbiorcy
przymkną oko na tłumaczenia, z dorosłymi już tak dobrze nie będzie. Lepiej
chyba by wypadło pozostawienie całości bez wytłumaczenia, co miałoby zdecydowanie
mocniejszy wydźwięk, jako jeszcze bardziej bezsensowna przemoc.
Tak czy inaczej, jeśli przymknąć na to oko i
przełknąć to wszystko, „Igrzyska śmierci” zmieniają się w dobrą rozrywkę.
Momentami nawet bardzo. Dynamiczną, pełną akcji, niebezpieczeństw i kolejnych
zgonów. Pomysłowość na uśmiercanie bohaterów nie jest może tu tak bogata, jak w
serii filmów „Piła”, a sam taniec ze śmiercią tak niepokojący, jak w „Czyż nie
dobija się koni”, niemniej zabawa jest dobra, wciągająca i nie zostawiająca
miejsca na nudę. I tak jest też w przypadku „Ballady ptaków i węzy”. Jak
poprzednie części nie jest to książka, która zaskakuje, ale czyta się ją lekko,
szybko i przyjemnie. Ma swój klimat, w młodych czytelnikach obudzi też niejedne
emocje, a przy okazji zapewni nieco dramatycznych momentów.
W skrócie: dobry młodzieżowy thriller SF. Mógłby
być głębszy psychologicznie (tym bardziej, że rozwija postać Snowa), mógłby
oferować jakieś nieoczywiste przesłanie, została rozrywka. Ale jak na gatunek
young adult jest to rozrywka udana i warta polecenia. Szczególnie, że w
naprawdę dobrym stylu uzupełnia cały cykl. I pozostaje lepsza od przeciętnych,
a momentami wręcz kiepskich i pełnych tandety filmowych adaptacji, które
jeszcze kilka lat temu podbijały kinowe listy przebojów.
Komentarze
Prześlij komentarz