ERASERHEAD
Seria „Vigilante: My Hero Academia Illegals” to
ciekawy przypadek spin-offu, który zaczął się bardzo niepozornie i niepozornie
również na tle głównej opowieści wygląda – mowa oczywiście o szacie graficznej
– ale poziomem opowieści niemal w ogóle nie odbiega już od pierwowzoru.
Jednocześnie to historia, która usatysfakcjonuje zarówno miłośników „Akademii
Bohaterów”, jak i zupełnie nowych odbiorców, którzy mieliby ochotę na superhero
albo dobrego shounena. A to duże osiągnięcie, w gatunku, który zjada przecież
swój ogon, tym bardziej na tle tak cenionego „MHA”.
Właściwie o fabule kolejnych tomów tak „Vigilante”,
jak i głównego cyklu, trudno jest coś pisać. Nie żeby nie miały one treści, ale
kiedy patrzy się, że nawet twórcy i wydawcy rzucają nam lakoniczne blurby, aż
nie chce się samemu zbyt wiele zdradzać. Jak zwykle więc ograniczę się do tego, co znajdziecie na okładce tomiku, a
za chwilę wracam z wrażeniami.
Eraserhead
to bohater specjalizujący się w łapaniu złoczyńców. Raczej nie pojawia się w
telewizji i nie występuje w programach rozrywkowych, więc mało kto go zna. Moje
pierwsze wrażenie: “The Straszna Osoba” (ale jest przerażający w trochę inny
sposób niż mistrz). Ostatnio jednak miałem okazję z nim współpracować i myślę,
że jest pomocny i umie zajmować się innymi… Tak naprawdę równy z niego gość.
Dobrze, jakie zatem są wrażenia po lekturze
kolejnej części „Vigilante: My Hero Academia Illegals”? Jak zawsze bardzo
przyjemne. Początkowo, jak wiecie, nie byłem do serii przekonany, bo zabrakło
mi w niej niemalże rewelacyjnej szaty graficznej Koheia Horikoshiego, która
była od początku najsilniejszym elementem „MHA”. Ale nie miałem wyjścia, jak
przekonać się do „Vigilante”, bo prawda o tej serii jest taka, że mamy tu do
czynienia z kawałem naprawdę świetnego shounena i nie da się go nie lubić.
Tom ósmy to rzecz równie udana, jak poprzednie i
oferująca dokładnie to, czego od niej oczekujemy. Jest tu zatem akcja, są
walki, jest dużo humoru, szczypta łagodnej erotyki – seria skierowana jest
przecież do nastoletnich chłopców – nieco spokojniejszych bardziej życiowych
momentów, pozwalających odbiorcy jeszcze bardziej zidentyfikować się z postacią
wiodącą itd., itd. Czyta się to szybko, lekko, przyjemnie i bez chwili
znudzenia, a zabawa, jaką seria oferuje jest utrzymana na naprawdę dobrym
poziomie.
A co z rysunkami? Te są prostsze, niż w „My Hero
Academia”, ale też mają swój urok. Nie ma w nich tyle detali, jest za to więcej
mroku, a ich lekkość i dynamika dobrze pasują do shounena. Wszystko to zaś, co
napisałem powyżej, składa się na naprawdę dobą mangę, która zadowoli wszystkich
miłośników gatunku.
Dziękuję wydawnictwu Waneko za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz