ALITARNA
WOJOWNICZKA
O tym, że chce zekranizować kultową mangę „Battle
Angel Alita” James Cameron rozprawiał latami. Już w roku 2000 zarejestrował
nawet stronę internetową pod to, ale projekt opóźniał się i opóźniał. Aż w
końcu pojawił się w 2019 roku, oddany przez twórcę „Titanica”, „Terminatora” i
„Avatara” w ręce niepokornego Roberta Rodrigueza. I ze współpracy obu twórców
zrodził się bardzo przyjemny, rozrywkowy obraz, który ogląda się o wiele
lepiej, niż sugerowały to zwiastuny.
Jest rok 2563. Na zdewastowanej po tzw. „Upadku”
Ziemi ludzie żyją, niczym w slumsach w cieniu unoszącego się nad ziemią miasta
– Zalem. Mimo zaawansowanej techniki, która przede wszystkim objawia się w
coraz to bardziej zaawansowanych ingerencjach cybernetycznych w ludzkie ciała,
nikt nie czuje się tu szczęśliwy. I właśnie w takim świecie dr. Dyson znajduje
zniszczonego kobiecego cyborga. Odtwarza go, dając mu ciało stworzone z myślą o
własnej zmarłej córce i nazywa swój twór Alitą. Tak zaczynają się przygody
zrobotyzowanej dziewczyny, która co prawda nie pamięta nic ze swej przeszłości,
ale szybko odkrywa, że ma niezwykły talent do walki. Czy pozna swoją
przeszłość? I co ją czeka na drodze do osiągnięcia tego celu?
W latach 90. XX wieku Guillermo del Toro pokazał
Cameronowi serię „Battle Angel Alita”, a ten tak się w niej zakochał, że
zapragnął nakręcić jej adaptację. Za każdym jednak razem, kiedy tylko zbliżał
się do osiągnięcia tego celu, coś mu w tym przeszkadzało. W końcu napisał
liczący niemal dwieście stron scenariusz, który jednak postanowił przekazać w
ręce innego reżysera. Wybór padł na Roberta Rodrigueza, przyjaciela Quentina
Tarantino i twórcę kultowych „Desperado”, „Sin City” czy „Od zmierzchu do
świtu”. Cameronowi spodobało się, jak skrócił jego scenariusz, a reszta była
już formalnością i tak oto w 2019 roku, po dwóch dekadach planowania, film w
końcu ujrzał światło dzienne. Ale zostaje pytanie, jakie jest to kino.
Odpowiedź jest prosta: zaskakująco przyjemne.
Mangowy pierwowzór Yukito Kishiro jest mocno uproszczoną fabularnie, ale
genialnie zilustrowaną rozrywką, która pełna jest pomysłów kopiowanych potem
przez innych autorów (choćby w „Elizjum”). Z filmem jest podobnie – to
nieskomplikowana opowieść, zbudowana właściwie ze schematów, za to całkiem
przyjemna wizualnie. Czasem świat przypomina typowy brudny cyberpunk, czasem
ociera się o sceny rodem z „Łowcy androidów”, przez większość czasu kojarzy się
jednak z grą komputerową. Nie jest to jednak zarzut – oglądanie walk Ality z
kolejnymi zrobotyzowanymi badassami sprawia, że aż chciałoby się załapać za
pada tudzież klawiaturę i myszkę i samemu pokierować jej ruchami. Reszta to
przewidywalna, wypełniona akcją fabuła, bez głębi, ale za to podana w niezłym
tempie.
Oczywiście całość, choć z jednej strony wiernie
trzyma się pierwowzoru – a przynajmniej treści pierwszych trzech tomów
pierwszej mangowej serii (plus wyjaśnienia z finału tomu dziewiątego) – z
drugiej pozostaje od niego dość daleka. Widać to najbardziej w samej Alicie,
która na ekranie zmienia się w wielkooką, zagubioną piękność, której trzeba
pomóc. Pojawiająca się w mandze sporadycznie słodycz wybija się tu na pierwszy
plan i dopiero w ostatnim akcie bohaterka staje się taka, jak ta pamiętana z
dzieła Yukito Kishiro. O dziwo jednak nawet ta „zaopiekuj-się-mną” wersja
pasuje do tej opowieści i sprawdza się dobrze, głównie dzięki znakomitej
mimice. Nie wiem czy to zasługa wialajacej się w główną heroinę Rosy Salazar,
czy komputerowych efektów, ale miny są nam serwowany z iście mangową ekspresją,
przykuwając uwagę widza i sprawiając, że nawet mimo dobrej obsady w tle (Waltz,
Connelly, Haley), „Alita” staje się popisem jednej tylko aktorki.
Na plus należy też zaliczyć wszelkiej maści
smaczki. Cameron wrzuca tu swoje odwołania – choćby nazwisko Dyson
(„Terminator” się kłania) – Rodriguez swoje (Hugo, ukochany Ality, na początku
filmu ubiera się tak, jak nosił się swego czasu sam reżyser właśnie, z bandaną na
głowie włączanie, przez co staje się jego swoistym awatarem wrzuconym do
fikcyjnego świata). A wszystko to sprawia wrażenie ziszczenia się mokrego snu
dwóch otaku, którym obaj bawią się niczym chłopcy ulubionymi figurkami
bohaterów. Nam zaś udziela się część tej zabawy i chociaż ostatecznie „Alita”
okazuje się tylko niezłym kinem, które miało zadatki na coś więcej, ale
niestety scenarzysta i reżyser nie spróbowali ich wykorzystać, to i tak jest
lepsza, niż można by sądzić. Kto więc lubi filmy Camerona – bo nie oszukujmy
się, przygody naszej wojowniczki bliższe są cameronowskim romantycznym blockbusterom,
niż postmodernistycznemu grindhouse’owemu kinu Rodrigueza – albo dobrze bawił
się czytając mangę, śmiało może sięgnąć i spędzić bez nudy dwie godziny przed
ekranem.
Komentarze
Prześlij komentarz