Hellblazer (Garth Ennis), tom 3 - Garth Ennis , Steve Dillon, John Higgins, William Simpson, Peter Snejbjerg, Glyn Dillon

 HELL YEAH!

 

„Hellblazer”, która trafiła w moje ręce, to jedna z najlepszych serii komiksowych w dziejach. Odważna, mocna, podejmująca tematy, jakich na co dzień w komiksie się nie znajduje, a także w odróżnieniu od innych amerykańskich historii obrazkowych, wydarzenia w niej przedstawione dzieją się w czasie rzeczywistym i bohater starzeje się tak, jak starzeją jego czytelnicy. Run Gartha Ennisa, który z tym tomem osiąga swój finał, to natomiast – obok runy Briana Azzarello – najlepsze, co cykl ma do zaoferowania. I chociaż za najlepszą hellblazerową fabułę tego scenarzysty uważa się wydane w pierwszym tomie „Złe nawyki”, tom trzeci wcale nie jest od niej gorszy, a jako całość jeszcze mocniej staje się poligonem testowym dla idei znanych potem z opus magnum niepokornego twórcy, „Kaznodzieją”, mogącym stanowić jego swoisty prequel.

 

John Constantine przeżył już wiele. Umierał na raka płuc, miał był rozstrzelany przez szaleńca, stracił przyjaciół, zmagał się z duchami i demonami, był kuszony przez wampiry… Długo można by wymieniać. Nic jednak nie sponiewierało go tak bardzo, jak rozstanie z Kit. Po tym wydarzeniu nasz cyniczny bohater nigdy nie rozstający się z papierosem sięgnął dna, kończąc na ulicy, jako jeden z meneli, żebrzących o byle grosz i rozpuszczających swoje smutki i lęki w najpodlejszych trunkach, jakie tylko można wlać do gardła. Nadszedł jednak czas, by przestać użalać się nad sobą, wstać z kolan i… wybrać się do Nowego Jorku. Może zmiana krajobrazu pomoże mu się z tym uporać? Niestety, przeszłość towarzyszy mu na każdym kroku, a jakby tego było mało zło nie zamierza odpuszczać i wyciąga po niego swoje łapy…

 

Zanim powstał „Kaznodzieja”, Garth Ennis to właśnie w „Hellblazerze” testował takie pomysły, jak związek anioła i demona, o którym czytaliśmy w tomie drugim. Tom trzeci zabiera nas w podróż do USA, gdzie brytyjski anty-bohater – nie pierwszy zresztą i nie ostatni raz – będzie odkrywał amerykańskie brudy. Pod tym względem także opowieść kojarzy się z „Kaznodzieją”, tym bardziej, że a szatę graficzną odpowiadają m.in. artyści znani z tamtej opowieści – Steve Dillon i Peter Snejbjerg. Ale podobna jest też brutalność i kontrowersyjność, podobni są bohaterowie i ten brud. W końcu też podobny jest klimat. Z tym, że „Hellblazer” był wcześniej i nawet jeśli w „Kaznodziei” Ennis doszlifował wątki i pomysły, warto o tym fakcie pamiętać.

 


Abstrahując od tego, ten komiks to po prostu rewelacyjna opowieść grozy dla dorosłych. Tyle tu horroru, co obyczajowych, dramatycznych wątków i miłości. Tyle tu akcji, co i przegadanych momentów, pozwalających nam zbliżyć się do postaci. A wszystko to jest intrygujące, porywające, mocne… i okraszone wulgarnymi, ale jakże żywymi, krwistymi wręcz dialogami. A także znakomitą psychologią postaci, których może i nie da się polubić, ale za to można bez trudno jest zrozumieć i współczuć im, albo utożsamiać się z ich problemami.

 

Wszystko to wieńczy różnorodna, ale wyśmienita szata graficzna, prosty nastrojowy kolor i rewelacyjne wydanie. Kto ceni dobre, mocne, ambitne komiksy i nie boi się kontrowersji, koniecznie powinien „Hellblazera” poznać. To rzecz, o której się nie zapomina i do której chce się wracać raz po raz. Aż szkoda, że tak niewiele jest komiksów prezentujących taki poziom.


Komentarze