Egmont zmienił nieco swój plan wydawniczy i
częstotliwość wypuszczania kolejnych tomów „Lucky Luke’a” także, ale fani tej
serii nie powinni narzekać. Co prawda we wrześniu dostaliśmy tylko jeden album,
ale był to klasyczny komiks do scenariusza Goscinnego. Teraz zaś, ledwie
miesiąc później, w nasze ręce trafia kolejny komiks. Tym razem jest rzecz
naprawdę nowa, stworzona przez innego scenarzystę – choć rysownik wciąż pozostał
ten sam – ale nadal jest ona równie udana, jak stare komiksy o najszybszym
kowboju świata.
Lukcy Luke już nieraz ochraniał ludzi. A to
pilnował żydowskiej społeczności, to znów bronił kandydata na prezydenta, czy
wreszcie zmagał się z zagrażającymi mieszkańcom różnych miasteczek czy zawodów
niebezpieczeństwami. Teraz dostaje kolejne trudne zadanie: towarzyszyć
podróżującemu malarzowi, którego obrazu przedstawiające Dziki Zachód i życie na
nim się toczące są bardzo sławne. Teraz artysta chce namalować wodza Indian,
Hiawathę, ale jego upodobanie do dobrego jedzenia i salonowych bojek nie
ułatwia spokojnego przemieszczania się po kraju. Ale innych problemów także nie
brakuje. Wojownicy, kowboje i rabusie to jedynie część z nich, a ze wszystkimi
będzie musiał poradzić sobie nasz dzielny kowboj potrafiący strzelać szybciej,
niż własny cień!
Chyba nikt nie zaprzeczy, że każdy tom „Lucky
Luke’a” oparty jest właściwie na identycznym schemacie. Najpierw są oczywiście
kłopoty, potem nasz dzielny rewolwerowiec strzelający szybciej niż jego cień
pojawia się w samym ich środku tudzież daje się im znaleźć i – po obowiązkowych
trudach, znojach, licznych perypetiach i pełnych niebezpieczeństw wyzwaniach –
naprawia wszystko i odjeżdża samotnie w kierunku zachodzącego słońca - tradycyjną piosenką na ustach. Mało
atrakcyjne, prawda? Błąd. Wszystkie gatunki komiksowe są skazane na powtarzanie
tych samych schematów, ważne jest by robić to w dobry sposób, a twórcy „Lucky
Luke’a” robią to znakomicie.
Owszem, jak powszechnie wiadomo to przede wszystkim
René Goscinny tworzył najlepsze opowieści o Lucky Luke’u. I to on, wraz z ojcem
tego bohatera, czyli Morrisem, przeniósł je nawet na wielki ekran. Ale to nie
znaczy, że inni autorzy radzą sobie gorzej. Niejeden twórca pokazał, jak
znakomicie czuje się pracując nad tą serią i to samo widać w przypadku tego
albumu. Jest tu humor, jest akcja, są przygody, zagrożenia i obowiązkowy urok
połączony z przesłaniem także. Do tego dochodzi niezapomniana szata graficzna i
dobre wydanie.
I nic więcej dodawać nie trzeba, prawda? Tyle
wystarczy, by wszyscy miłośnicy serii i fani humorystycznych europejskich opowieści
graficznych – byli zadowoleni. To w końcu rzecz do śmiechu, do zastanowienia
się i przede wszystkim miłego spędzenia czasu. Jak zawsze polecam gorąco i
czekam na kolejne tomy.
A wydawnictwu Egmont dziękuję za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz