Nawałnica mieczy: Krew i złoto (edycja ilustrowana) – George R.R. Martin

NAWAŁNICA KRWI I ZŁOTA

 

Walka o władzę trwa. Tak najkrócej można określić to, co dzieje się w „Krwi i złocie”, drugiej części „Nawałnicy mieczy” – trzeciego tomu sagi „Pieśń lodu i ognia”. Sagi, która stała się światowym fenomenem, imponującym rozmachem i wykonaniem. I imponuje też ten tom, wieńczący kolejny rozdział opowieści o zmaganiach w Westeros, który – choć nieco cieńszy od „Stali i śniegu” – nieprzerwanie zachwyca miłośników dobrej literatury niezależnie od gatunku.

 

Najlepsze opowieści powstają z miłości – nikt chyba temu nie zaprzeczy. Owszem bez talentu nie miałyby racji bytu, ale nawet największy talent nie ocali dzieła, które powstało mechaniczne, z wyrachowania i kalkulacji. Spójrzcie tylko na najlepsze książki Kinga, takie jak „To”, które powstały z fascynacji tematem, a nie obsesyjnego klepania w klawiaturę czy prozę Tolkiena zrodzoną z uwielbienia mitów i baśni. Albo weźmy kinowe przykłady: filmy Tarantino, największe dokonania Kevina Smitha, nawet „Matrix” – wszystko to zrodziło się z zakochania w filmach i chęci tworzenia własnych. I to samo rzec można o „Pieśni lodu i ognia” Martina.

 

Kto czytał wczesne powieści autora wie, że nie porażały jakością. Nieźle napisane, najczęściej były poprawnymi tworami, jakich wiele. Korzystając ze sprawdzonych schematów, autor może i snuł opowieści, które go ciekawiły, ale nie było w nich tej iskry pasji, którą czuć w „Grze o tron”. Dopiero w tym dziele widać, że Martin robi to, co kocha. Czym niemalże żyje. Rozpisując się przy tym na setki, na tysiące stron, serwuje nam opowieść, która się nie nudzi. Która ani przez moment nie nuży ani nie rozczarowuje. Oczywiście nie osiągnąłby tego, gdyby nie talent i wyśmienitym styl, jakim  operuje, ale i tak największe wrażenie robią właśnie ta pasja i miłość.

 


„Nawałnica mieczy”, trzecia odsłona sagi rozbita na dwa tomy, ma w sobie wszystko to, za co kocha się ten cykl. Świetnie skonstruowany świat, który intryguje się fascynuje to jedno, drugą istotną sprawą są sami bohaterowie: to nie papierowe kreacje, a ludzie z krwi i kości, których kocha się i nienawidzi którymi przejmuje i w losy których się angażuje. Wszystko to osadzone jest oczywiście w konkretnych wydarzeniach, którym jak na świat fantasy bardzo blisko realiom historycznych rozgrywek o władzę, ale podlanych tajemnicą, fantastyką i iście epicką nutą. Dzięki temu opowieść Martina jest realistyczna i tak mocno oddziałuje na czytelnika. Co jeszcze bardziej potęguje krwisty, literacko satysfakcjonujący styl, który pochłania się z prawdziwą przyjemnością.

 

Omawiając edycję ilustrowaną nie można jednak zapomnieć o samym wydaniu. W środku czeka na czytelników dwanaście ilustracji (o ile nie liczyć map, ozdobników i tym podobnych). Jedną z nich zrobił Ted Nasmith i aż żal, że tej nie dostaliśmy w kolorze, reszta w wykonaniu Gary’ego Gianniego występuje w tekście zarówno w wersjach czarnobiałych, jak i kolorowych. A wszystko to w solidnej grubości tomie, zamkniętym w twardej oprawie, które z miejsca przyciąga wzrok i staje się ozdobą domowej biblioteczki. Fanom sagi „Pieśń lodu i ognia” polecać nie muszę – znają już tę opowieść i z pewnością z chęcią dołączą nowe wydanie do kolekcji. Ale jeśli lubicie dobre książki niezależnie od gatunku, ważne że napisane w niebanalny, ambitny sposób, poznajcie ten, jak i pozostałe części. Warto.

 

Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.

Komentarze