Walka o władzę trwa. Tak najkrócej można określić to,
co dzieje się w „Krwi i złocie”, drugiej części „Nawałnicy mieczy” – trzeciego
tomu sagi „Pieśń lodu i ognia”. Sagi, która stała się światowym fenomenem,
imponującym rozmachem i wykonaniem. I imponuje też ten tom, wieńczący kolejny
rozdział opowieści o zmaganiach w Westeros, który – choć nieco cieńszy od „Stali
i śniegu” – nieprzerwanie zachwyca miłośników dobrej literatury niezależnie od
gatunku.
Najlepsze opowieści powstają z miłości – nikt chyba
temu nie zaprzeczy. Owszem bez talentu nie miałyby racji bytu, ale nawet
największy talent nie ocali dzieła, które powstało mechaniczne, z wyrachowania
i kalkulacji. Spójrzcie tylko na najlepsze książki Kinga, takie jak „To”, które
powstały z fascynacji tematem, a nie obsesyjnego klepania w klawiaturę czy
prozę Tolkiena zrodzoną z uwielbienia mitów i baśni. Albo weźmy kinowe
przykłady: filmy Tarantino, największe dokonania Kevina Smitha, nawet „Matrix” –
wszystko to zrodziło się z zakochania w filmach i chęci tworzenia własnych. I to
samo rzec można o „Pieśni lodu i ognia” Martina.
Kto czytał wczesne powieści autora wie, że nie porażały
jakością. Nieźle napisane, najczęściej były poprawnymi tworami, jakich wiele. Korzystając
ze sprawdzonych schematów, autor może i snuł opowieści, które go ciekawiły, ale
nie było w nich tej iskry pasji, którą czuć w „Grze o tron”. Dopiero w tym
dziele widać, że Martin robi to, co kocha. Czym niemalże żyje. Rozpisując się
przy tym na setki, na tysiące stron, serwuje nam opowieść, która się nie nudzi.
Która ani przez moment nie nuży ani nie rozczarowuje. Oczywiście nie osiągnąłby
tego, gdyby nie talent i wyśmienitym styl, jakim operuje, ale i tak największe wrażenie robią
właśnie ta pasja i miłość.
„Nawałnica mieczy”, trzecia odsłona sagi rozbita na
dwa tomy, ma w sobie wszystko to, za co kocha się ten cykl. Świetnie skonstruowany
świat, który intryguje się fascynuje to jedno, drugą istotną sprawą są sami bohaterowie:
to nie papierowe kreacje, a ludzie z krwi i kości, których kocha się i
nienawidzi którymi przejmuje i w losy których się angażuje. Wszystko to osadzone
jest oczywiście w konkretnych wydarzeniach, którym jak na świat fantasy bardzo
blisko realiom historycznych rozgrywek o władzę, ale podlanych tajemnicą,
fantastyką i iście epicką nutą. Dzięki temu opowieść Martina jest realistyczna
i tak mocno oddziałuje na czytelnika. Co jeszcze bardziej potęguje krwisty, literacko
satysfakcjonujący styl, który pochłania się z prawdziwą przyjemnością.
Omawiając edycję ilustrowaną nie można jednak
zapomnieć o samym wydaniu. W środku czeka na czytelników dwanaście ilustracji
(o ile nie liczyć map, ozdobników i tym podobnych). Jedną z nich zrobił Ted
Nasmith i aż żal, że tej nie dostaliśmy w kolorze, reszta w wykonaniu Gary’ego
Gianniego występuje w tekście zarówno w wersjach czarnobiałych, jak i
kolorowych. A wszystko to w solidnej grubości tomie, zamkniętym w twardej
oprawie, które z miejsca przyciąga wzrok i staje się ozdobą domowej biblioteczki.
Fanom sagi „Pieśń lodu i ognia” polecać nie muszę – znają już tę opowieść i z
pewnością z chęcią dołączą nowe wydanie do kolekcji. Ale jeśli lubicie dobre książki
niezależnie od gatunku, ważne że napisane w niebanalny, ambitny sposób,
poznajcie ten, jak i pozostałe części. Warto.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz