Są takie filmy, w których widz zakochuje się i nie
ma dla niego znaczenia, że są kiczowate, złożone ze sztampowych motywów itp. Zakochuje
się w nich i tyle, przymykając oczy na wady i dając się porwać emocjom. I takim
filmem jest właśnie „Kimi no Na wa.”, bodajże najdoskonalsze z dzieł Makoto
Shinkaia – obraz, który bardziej niż wzrokiem odbiera się sercem, chociaż to,
co trafia do naszych oczu też absolutnie zachwyca.
Głównym bohaterem jest licealista Taki Tachibana,
który pewnego dnia odkrywa, że zamienił się na ciała z dziewczyną o imieniu Mitsuha
Miyamizu. Chwilowa fascynacja nowym ciałem przeradza się w coś zupełnie innego.
Kiedy oboje zaczynają się komunikować, jasne staje się, że oboje w końcu zechcą
się spotkać. Nie mają jednak pojęcia co takiego stanie im na przeszkodzie i jak
bardzo wydarzenie to odmieni życie obojga...
Kiedy wybitny reżyser i mangaka, Satoshi Kon,
odszedł przedwcześnie z tego świata, mogło się wydawać, że nikt nie zdoła go
zastąpić. Jego filmy bowiem tak genialnie grały na emocjach widza, często
pozostając nieoczywistymi widowiskami, że trudno było się nimi nie zachwycać,
nie wracać do nich, nie przeżywać ich… Na szczęście w pewnym stopniu jego
miejsce zajął Makoto Shinkai, kolejny twórca, który za cel obrał sobie jak
najintensywniejsze oddziaływanie emocjonalne na widza. Odrzucił co prawda
typową dla Kona, oniryczną otoczkę, ale za to sprawił, że nawet najbardziej
tandetne schematy stały się w jego filmach czymś, co potrafi wycisnąć łzy.
Bo nie ma się co oszukiwać, ale filmy Shinkaia nie
są idealne. Ba, fabularnie złożone są ze schematów typowych dla romantycznych
opowieści. Wiele scen jest naciąganych, wiele wątków trąci kiczem, a także jest
wtórne… Ale tak naprawdę nikogo to nie obchodzi. Twórca ten bowiem tak mocno
oddziałuje na nas, takie struny trąca w naszych sercach, że widza nie
interesując błędy. Po prostu wciąga się, zaczyna przeżywać, kibicować
bohaterom, zaciskać zęby, zagryzać wargi… Nie ma znaczenia czy lubi romantyczne
opowieści, czy nie. Ja w pewnym momencie oglądając „Kimi no Na wa.” zauważyłem,
że siedzę przysunięty do ekranu i zaciskam pięści tak mocno, aż wbijam sobie w
ciało paznokcie. I jeśli nie jest to najlepsza rekomendacja, jaką mogę wystawić
temu dzieło, to nie znam lepszej.
Ale film zachwyca też wizualnie. Owszem, mam pewien
problem z postaciami w dziełach Shinkaia, bo ich uproszczony design wydaje się
nie przystawać do całej reszty, ale owa cała reszta to majstersztyk. Animatorzy
z zegarmistrzowską precyzją oddają najdrobniejsze elementy świata
przedstawionego, dbają o takie detale jak krople wody, ziarenka piasku czy
źdźbła trawy, mistrzowsko bawią się barwami i efektami i sprawiają, że widz
chce zatrzymywać film i podziwiać to, co dzieje się na ekranie. Dlatego tego
typu produkcje powinno oglądać się w kinach, a w Polsce jakoś nikt nie rwie się
do ich dystrybuowania… A szkoda. Tym bardziej, że na świecie każde z dzieł
Shinkaia staje się wielkim hitem i zdobywa masę nagród. Dzięki temu jednak
produkcję nie trudno dostać też na polskim rynku. A warto ją poznać, bo to
przepiękny, poruszający film, który sprawia, że na nieco ponad półtorej godziny
widz zapomina dosłownie o całym świecie i żyje tym, czym bohaterowie. I daje
się zaskoczyć tym, czym chce nas zaskakiwać reżyser.
Kochacie dobre filmy, które nie pozostawiają nikogo
obojętnym? Cenicie anime? Kochacie animacje? „Kimi no Na wa.” (czy jak ktoś
woli „Your Name” / „Twoje imię”) to rzecz, którą koniecznie powinien poznać.
Nawet w świecie japońskiej kinematografii niewiele jest tak zachwycających
anime.
Komentarze
Prześlij komentarz