Zabójcze maszyny

SKOPIOWANE MASZYNY

 

Niczego nie spodziewałem się po tym filmie. A wręcz oczekiwałem tandety. I dokładnie to dostałem. Fabularnie bowiem, podobnie jak książka, „Zabójcze maszyny” (ach cóż za piękny przekład tytułu…) to dno i aż dziw, że Peter Jackson wraz z ekipą w ogóle porwali się na taki scenariusz, ale realizatorsko to całkiem niezłe kino, które posklejane zostało jednak z innych filmów.

 

Daleka przyszłość. Miasta jeżdżą na kółkach, polują na siebie nawzajem i próbują przetrwać. Na teren drapieżnego Londynu przybywa tajemnicza dziewczyna, która chce zabić jego przywódcę. Wkrótce jednak jej misja zmienia się nie do poznania…

 

Patrząc na opowieści takie, jak ta, zastanawiam się, jakie twórcy mają mniemanie o poziomie intelektualnym młodzieży, skoro serwują im taką tandetę. I jaki rzeczywiście jest ten poziom, skoro wszyscy ci czytelnicy w wieku kilkunastu lat piszczą na widok kolejnych takich „Zabójczych maszyn” czy „Zmierzchu”. Po co więc obejrzałem ten film? Nie oszukujmy się, powód był jeden – Peter Jackson. Co jednak z tego wszystkiego wynikło?

 


Fabuła, jak już pisałem, to beznadziejna porażka. Kiepskie pomysły, sztampowe prowadzenie akcji, beznadziejnie przewidywalne rozwiniecie i zakończenie… Nie dałoby się tego oglądać, gdyby nie strona wizualna, która na początku urzeknie niejednego fana poprzednich filmów Jacksona. Londyn niczym Minas Tirith na kołach, sceny w koleinach, jak wspinaczka na Górę Przeznaczenia (kolor nieba, oświetlenie, klimat, nawet wygląd wszystkiego wokół jest niemal taki sam – ba są tu nawet swoiste lembasy) itd., itd. I, o dziwo, jest to przyjemną powtórką z rozrywki. Potem jednak twórcy zaczynają wrzucać tu, co popadnie i robi się mniej strawnie.

 

Miejsca i stroje niczym z „Harry’ego Pottera”? Są (nawet Hugo Weaving wygląda tu tak, że lepiej nadawałby się na młodego Dumbledore’a, niż Jude Law). Statki niczym ze „Star Wars”? Android rodem z „Terminatora”? Społeczeństwa przypominające te z „Igrzysk śmierci”? Coś z „Matrixa”?  Wszystko to i jeszcze więcej znajdziecie właśnie tu. Czasem ma to urok, czasem jest sztampowe, ale dzięki temu puszczaniu oka (albo kradnięciu motywów – sami zdecydujcie) ogląda się nieźle mimo aktorów, którym nawet nie chce się w tym grać i to widać.

 

Dla kogo więc to pozycja? Przede wszystkim dla pozbawionych gustu i bojących się myśleć nastolatków. Ale i fani Jacksona, jak już wspominałem, znajdą tu coś dla siebie. I dla tych kilku scen przypominających nam o „Władcy” warto na produkcję rzucić okiem. Niestety tylko rzucić.

Komentarze