Czytacie moje recenzje więc wiecie, że light novel
to nie typ literatury, który bym cenił. Owszem, znam dzieła, które jako tako
dało się czytać, ale nigdy nie trafiłem na nic, co by mnie zachwyciło. „List
Normana” też mnie nie zachwycił, ale jak na książkę tego typu wypada naprawdę
dobrze i nie zawodzi pod względem stylu, co jest niestety zmorą light noveli.
Nadszedł trzeci listopada. Dzień, w którym Norman
ma zostać wysłany do demonów. Ostatni dzień jego życia. Straszna chwila? Dla
niego raczej sentymentalna. Siedząc w lesie i pisząc list do swoich przyjaciół,
by pomóc im w ucieczce z Grace Field House, zaczyna wspominać minione lata.
Czas, który spędził u boku Emmy i pozostałych dzieci, wszystkie te dni, kiedy
był szczęśliwy i nie wiedział nic o demonach, zsyłkach i związanych z tym
wydarzeniach. Czas, którego wspominanie staje się swoistą pociechą w tym
trudnym okresie…
Jak widzicie po powyższym opisie, „List Normana”
nie rozwija uniwersum „The Promised Neverland”. Wszystkie najważniejsze
wydarzenia zawsze zarezerwowane są dla mangi, bo w końcu nie każdy sięga po
dodatki, a każdy fan serii chce dostać wszystko to, co powinien w cyklu, który
już i tak czyta. Twórcy light noveli spod danego szyldu muszą więc albo skupić
się na pokazaniu jakichś nieistotnych wydarzeń, albo na powieleniu tego, co już
było, z nieco innej perspektywy. „Lis Normana” zaś łączy obie te cechy, dając
nam całkiem ciekawą, sentymentalną podróż w czasie do momentów, które w serii
zostały już dawno za nami.
Ale jak to wszystko jest napisane? Bo chyba każdy,
kto czyta light novele wie, że to typowa literatura młodzieżowa. Najczęściej
prosto, wręcz prostacko napisana, bez rozbudowanych opisów, bez wielokrotnie
złożonych zdań, bez smakowania słów i bez głębi – tak psychologicznej, jak i
wynikającej z przesłania i tym podobnych elementów. „List Normana” jednak,
napisany przez Nanao, stylistycznie jest o dziwo niezły. To nie wybitna
literatura, właściwie to jest bardzo prosta i niewymagająca, ale czyta się ją
bez bólu, a i zdarzają się bardziej udane momenty.
Sama treść, choć w pewnym stopniu stanowi powtórkę
z rozrywki, pozostaje całkiem ciekawa i przyjemna. A na dodatek mamy tutaj
sympatyczne ilustracje. Na dzień dobry wita nas kolorowa rozkładówka (jedna z
tych grafik wydana została przez Waneko także jako pocztówka), a na koniec mamy
kilka szkiców i tym podobnych bonusów.
W skrócie: przyjemny dodatek dla miłośników „The
Promised Neverland”. Czytając „List Normana” łatwo jest dać się ponieść
wspomnieniom o wczesnych tomach serii i tym emocjom, które wywoływały. I to
najlepsze, co niniejsza pozycja ma do zaoferowania.
Dziękuję wydawnictwu Waneko za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz