„Flash Forward” to opowieść, która miała za zadanie
wprowadzić przygody Flasha w nową erę. Jednocześnie to opowieść, która mocno
miała łączyć się z innymi historiami, takimi jak „Metal”, „Kryzys bohaterów”
czy „Zegar zagłady”, stając się swoistym pomostem między nimi, a kolejnymi
eventami, z jednoczesnym zachowaniem pewnej autonomii. I całkiem nieźle udało
się zachować w tym wszystkim balans, serwując czytelnikom widowiskową i robiącą
wrażenie historię superhero. Historię głównie dla fanów, ale wartą poznania.
Ostatnie lata to nienajlepszy okres w życiu
Wally’ego Westa. Właściwie wszystko mu się wali. Niegdyś był jednym z Flashów,
potem nikim, a potem przestał istnieć w uniwersum, kiedy kolejny kryzys
odmienił jego oblicze. Ale wrócił, próbował się odnaleźć i… wtedy doszło do
tragedii, znanej jako „Kryzys bohaterów”.
I teraz Wally próbuje znaleźć odkupienie, decydując
się na wędrówkę pomiędzy naszym, a mrocznym uniwersum. Jego droga zahacza o
miejsca z obu światów, który wzajemnie się wyniszczają. Ale to wcale nie jest
najgorsze. W wyniku rozrywania się uniwersów, uwalnia się ciemna energia, która
może stać się końcem wszystkiego, co znamy. Kto to powstrzyma, jak nie on? Ale
czy w ogóle ma szansę? Tym bardziej, że czekają na niego wstrząsające odkrycia,
a także osobiste sprawy?
Kultowy scenarzysta Scott Lobdell przejął pisanie
przygód Flasha w trudnym dla niego momencie i z miejsca spróbował wycisnąć, co
się tylko z serii da. Przyznam, że nie jestem fanem Szkarłatnego Sprintera i
poza świetnym eventem „Flashpoint: Punkt krytyczny”, niewiele znam dobrych
komiksów, w których wiódł główną rolę. Po „Flash Forward” sięgnąłem głównie
dlatego, że rzecz łączy się z wydarzeniami, które miałem okazję czytać i
jednocześnie stanowi otwarcie nowego rozdziału w świecie DC. Świecie, w którym
ostatnio co i rusz otwierane są takie nowe rozdziały właśnie. Zawsze jednak są
to otwarcia intrygujące. I tak jest w tym wypadku.
Nie twierdzę, że „Flash Forward” to wyśmienity
komiks, bo tak nie jest. To dość prosta, ale za to sympatyczna rozrywka, typowa
dla komiksów superhero. Ma więc być widowiskowo, epicko, dynamicznie i z porcją
ważnych dla bohatera tudzież świata scen i… Właśnie to tutaj mamy. Kolejny
komiksowi odpowiednik kinowych blockbusterów, w którym dzieje się dużo, na nudę
nie ma miejsca, w czytelnik ma po prostu dobrze się bawić – i tą rolę spełnia
dobrze.
Dobre są też rysunki. Szczegółowe, w miarę
realistyczne, przypominają o latach 90. XX i okresie, kiedy triumfy świecili
Jim Lee, Todd McFarlane czy Lobdell właśnie. A wszystko to razem połączone w
dobrym komiksie superbohaterskim. Może psychologiczny potencjał opowieści nie
został wykorzystaniu – kto się jednak spodziewał, że będzie inaczej? ja na
pewno nie – niemniej rozrywkowy już tak i to też ma swój urok.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz