W dzień końca świata
Kobiety idą polem pod parasolkami,
Pijak zasypia na brzegu trawnika,
Nawołują na ulicy sprzedawcy warzywa
I łódka z żółtym żaglem do wyspy podpływa,
Dźwięk skrzypiec w powietrzu trwa
I noc gwiaździstą odmyka.
- Czesław Miłosz
Ta powieść jest jak otwierający ją cytat z wiersza
Thomasa Stearnsa Eliota (którego fragmentu użyłem do tytułu niniejszej
recenzji) – niby o niczym takim, a jednak sprawach wielkich. Jest niczym „Piosenka
o końcu świata” Miłosza – traktuje o rzeczach niby codziennych, a jednak
porusza tym, co się za nimi skrywa. I nie może nie ma tej finezji, jaką mają
twory wspomnianych poetów, ale wciąż to kawał wyśmienitej literatury
fantastycznej, która – jak każda dobra literatura fantastyczna – fantastyki
używa do przekazania nam ponadczasowych prawd o nas samych i świecie.
Lata 60. XX wieku, czas po III wojnie światowej, która
zniszczyła znaczną część znanego nam świata. Do Australii przypływa podwodny
okręt atomowy, którego kapitan szuka schronienia. Jak wszyscy, tak i kapitan, szuka
tu spokojnego, normalnego życia, ale czy to w ogóle jest jeszcze możliwe?
Jaki jest mój ulubiony tekst o końcu świata – czy
to ogólnego, czy jedynie naszego prywatnego? Odpowiedź może być tylko jedna.
Choć zaczytywałem się literaturą fantastyczną od lat wczesnej nastoletniości,
przerabiając takie legendy, jak „Bastion”, nic nigdy nie podziałało na mnie tak
intensywnie, nic nigdy nie trzepnęło mnie po głowie tak mocno, jak „Piosenka o
końcu świata” Miłosza. Ten krótki wiersz wypełniony opisami codzienności
przecież, przesycony jest taką atmosferą, taką prawdą i taką siłą, że za każdym
razem, gdy go sobie odświeżam – a znam przecież na pamięć – że mam ciarki.
Wspominam o tym nie tylko dlatego, że tematyk i tu, i tu jest podobna, ani że
podejście do tematu zbliżone. Nevil Shute miał niemałe poetyckie zapędy tworząc
ten tekst i trzeba o tym pamiętać. Nie dość bowiem, że na wstępie wita nas
wierszem Eliota (nomen omen w przekładzie Miłosza właśnie), to jeszcze sam
tytuł powieści został zaczerpnięty z poematu tego samego twórcy.
A jest też coś poetyckiego w samej powieści. Coś w
tym leniwym niemalże, zwyczajnym podejściu do tematu. Owszem, Shute to nie
Eliot ani Miłosz, zrobił rzecz bardziej masową, wyrobniczą, prostszą, choć
nadal robiącą wrażenie. Zaczynając od publikacji prasowej, aż po nieco bardziej
rozbudowaną powieść, autor serwuje nam swoją wizję końca. Wizję dość spokojną,
jak na podobną literaturę, ale wcale nie mniej ponurą czy poruszającą. Jak na
powieść SF przystało rzecz ma też bardziej rozrywkowe momenty, konkretnie skonstruowaną
akcję, jasno określoną wizję (z przesłaniem włącznie) i klimat. nieźle
nakreśleni bohaterowie zaludniają to wszystko w przekonujący sposób, brnąc
przed siebie do finału, który może być tylko jeden, ale czy taki będzie?
To już musicie odkryć sami, ale warto. „Ostatni
brzeg” to klasyka literatury fantastycznej i najsłynniejsze dzieło Shute’a i
jako takie warte jest poznania ot choćby dla przekonają się czy to rzecz dla
Was. Ale przede wszystkim warto je poznać, bo to kawał świetnej, doskonale
napisanej literatury, która – choć maj już swoje lata, bo wydano ją pierwotnie
w 1957 roku – pozostaje aktualna i tak samo udana, jak grubo ponad pół wieku
temu.
Dziękuję wydawnictwu Rebis za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Tylko siwy staruszek, który byłby prorokiem,
Ale nie jest prorokiem, bo ma inne zajęcie,
Powiada przewiązując pomidory:
Innego końca świata nie będzie,
Innego końca świata nie będzie.
- Czesław Miłosz
Komentarze
Prześlij komentarz