Batman #12: Miasto Bane'a – Tom King, Tony S. Daniel, Clay Mann, Mikel Janin, Jorge Fornes, John Romita Jr.
Trwająca od długiego czasu przygoda Toma Kinga,
jednego z najlepszych współczesnych scenarzystów pracujących dla DC, dobiega
właśnie końca. I jest to koniec bardzo dobry, a przede wszystkim epicki i
podany iście z filmowym rozmachem i dynamizmem. I chociaż nie jest to dzieło
porównywalne z „Mister Miracle” czy „Visionem” tego scenarzysty, zabawa nadal
jest bardzo udana i aż żal, że to już ostatni tom.
Batman został złamany przez Bane’a. Znów.
Fizycznie, psychicznie… Bane zniszczył mu dosłownie wszystko, teraz nadchodzi
czas ostatecznego rozliczenia. Gdy Mroczny Rycerz zajęty był swoimi sprawami
poza Gotham, Bane przejął władzę nad lokalnymi przestępcami. Batman sam nie da
mu rady, ale od czego ma Catwoman? Tak rozpoczynana się powrót Gacka do Gotham,
którym rządzi zbrodnia. Nasz heros będzie musiał stawić czoła nie tylko całej
masie wrogów, ale też i pochodzącemu z alternatywnej rzeczywistości ojcu, który
jako Batman sprzykrzył się z Bane’em. Kto wygra? I jaka będzie cena tego
ostatecznego starcia?
Na początku seria „Batman” pisana przez Toma Kinga
wydawała się serią niezobowiązujących opowieści, traktujących o kolejnych
starciach Mrocznego Rycerza z jego wrogami. Czasem były to naprawdę znakomite
historie („Wojna żartów z zagadkami”, „Ślub”), czasem gorsze („Drapieżne
ptaki”, „Koszmary”), zawsze jednak trzymały pewien poziom. W pewnym momencie okazało
się jednak, że wszystko to było częścią jednej wielkiej układanki, w której
wszystkie te elementy miały swoje miejsce i prowadziły do konkretnego punktu. I
do tego punktu właśnie dotarliśmy.
Co zatem można powiedzieć o „Mieście Bane’a”?
Chyba najważniejsze rzeczy napisałem już do tej pory. Mamy tu bowiem do
czynienia z niczym innym, jak epickim zwieńczeniem opowieści, która była z nami
od kilkunastu tomów. Zwieńczeniem niesamodzielnym, ale godnie zamykającym
całość. King domyka tu wątki, serwuje nam też właściwie wszystko to, co
serwował do tej pory, od iście kiczowatych w romantyzmie scen, przez szybką
akcję i walki, po mrok. Dzieje się tu dużo, szybko i na konkretną skalę –
polskie wydanie to połączenie dwóch oryginalnych albumów liczące ponad trzysta
stron – na miejsce nie ma nudy, a czasem King błyska inwencją, z której słynie.
Co prawda w opowieści takiej jak ta nie ma na to zbyt wiele miejsca, ale
jednak.
Wyjątkowość tego tomu podkreśla również szata
graficzna. Za album odpowiada bowiem cały szereg artystów, który pracował nad
przygodami Batmana, nie tylko tych stale współpracujących z Kingiem. Rysunki są
różnorodne, ale klimatyczne. Rzecz bywa mroczna, bywa też dynamiczna,
graficznie pozostaje udana przez cały czas i wpada w oko.
Kto polubił „Batmana” Toma Kinga, polubi też ten finał. Poza tym to kawał dobrego komiksu superhero, który nie stroni od bardziej zwyczajnej, emocjonalnej strony. Od teraz pisanie serii przejmie James Tynion IV, ale na pewno run Kinga zapisze się w pamięci fanów. Także jako jeden z najjaśniejszych punktów całego „DC Odrodzenie”, jeśli chodzi o seryjne tytuły.
Komentarze
Prześlij komentarz