„Darling in the Franxx” trafiła do mnie w dobrym
okresie. Pod wpływem filmu „Evangelion 3.0+1.0: Thrice Upon a Time” na nowo
ożyła we mnie fascynacja do „NGE”, uzupełniłem kolekcję mang, zrobiłem sobie
maraton ich czytania i wciąż mi mało. A „Franxx” to całkiem niezłe wpasowuje
się w moje oczekiwania. Może nie jest to opowieść tego samego poziomu, mimo
podobnej tematyki, ale i tak dostarczyła mi naprawdę udanej rozrywki.
Witajcie w świecie po zagładzie! To tu młodzi „ludzie”
muszą zająć się pilotowaniem maszyn bojowych zwanych Franxxami, by stawić czoła
groźnym Kyoryu. Jednym z nich Hiro, który już wkrótce spotka na swojej drodze
dziewczynę i…
Historia „Darling in the Franxx” sięga niedaleko
wstecz, bo do roku 2017, kiedy to zaczęto pracę nad anime o tym tytule. Postapokaliptyczne
SF z mecha, romansem, dramatem i erotyką zamknęło się na 24 epizodach. Wkrótce potem,
bo w roku 2018 zaczęto wydawać mangę na jej podstawie, wspieraną przez
jednotomówkę z czteropanelowymi komiksami. Mangowa adaptacja zakończyła się w
zeszłym roku na ośmiu tomach, a teraz my możemy cieszyć się nią po polsku.
Jak widać także pod względem wydawniczym „Darling
in the Franxx” przypomina „Neon Genesis Evangelion”, który również zaczynało,
jako anime (26 odcinków), by w końcu stać się serią mangową. Temat, jak już
wiadomo też jest podobny. W obu przypadkach też nie brak erotyki, miłości czy
dramatu. Wiele elementów również przypomina te z „NGE”, ale nie ma się co
dziwić, bo to dziś już wyznacznik opowieści mecha, z którego pełnymi garściami
czerpał nawet Tsutomu Nihei w „Rycerzach Sidonii”. Nie istotne jest więc, że
ktoś inspiruje się innym dziełem, liczy się, by inspirować dobrymi (a taki jest
„Evangelion”) i by robić to w dobrym stylu. A „Franxx” właśnie to robi.
Oczywiście jest lżejszy od wzmiankowanych tytułów,
ale też ma swój ciężar. I urok. Bywa klimatyczny, bywa dynamiczny, czyta się go
naprawdę przyjemnie. Ma też do zaoferowania udaną szatę graficzną, a całość
wieńczy dobre wydanie. Kto zatem lubi mecha i ma ochotę na taki tytuł, znajdzie
tu coś dla siebie. Ci, którzy tak, jak ja wychowali się na „Evangelionie”
(miałem dziesięć lat, jak zachwyciłem się tą serią i nie przestałem po dziś
dzień), na dodatek poczują sporą dawkę sentymentu. Dlatego polecam i czekam na
kolejne tomy.
A wydawnictwu
Waneko dziękuję za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz