Darling in the Franxx #1 – Kentaro Yabuki, CODE:003

MECHA, MIŁOŚĆ I TE SPRAWY

 

„Darling in the Franxx” trafiła do mnie w dobrym okresie. Pod wpływem filmu „Evangelion 3.0+1.0: Thrice Upon a Time” na nowo ożyła we mnie fascynacja do „NGE”, uzupełniłem kolekcję mang, zrobiłem sobie maraton ich czytania i wciąż mi mało. A „Franxx” to całkiem niezłe wpasowuje się w moje oczekiwania. Może nie jest to opowieść tego samego poziomu, mimo podobnej tematyki, ale i tak dostarczyła mi naprawdę udanej rozrywki.

 

Witajcie w świecie po zagładzie! To tu młodzi „ludzie” muszą zająć się pilotowaniem maszyn bojowych zwanych Franxxami, by stawić czoła groźnym Kyoryu. Jednym z nich Hiro, który już wkrótce spotka na swojej drodze dziewczynę i…

 

Historia „Darling in the Franxx” sięga niedaleko wstecz, bo do roku 2017, kiedy to zaczęto pracę nad anime o tym tytule. Postapokaliptyczne SF z mecha, romansem, dramatem i erotyką zamknęło się na 24 epizodach. Wkrótce potem, bo w roku 2018 zaczęto wydawać mangę na jej podstawie, wspieraną przez jednotomówkę z czteropanelowymi komiksami. Mangowa adaptacja zakończyła się w zeszłym roku na ośmiu tomach, a teraz my możemy cieszyć się nią po polsku.

 


Jak widać także pod względem wydawniczym „Darling in the Franxx” przypomina „Neon Genesis Evangelion”, który również zaczynało, jako anime (26 odcinków), by w końcu stać się serią mangową. Temat, jak już wiadomo też jest podobny. W obu przypadkach też nie brak erotyki, miłości czy dramatu. Wiele elementów również przypomina te z „NGE”, ale nie ma się co dziwić, bo to dziś już wyznacznik opowieści mecha, z którego pełnymi garściami czerpał nawet Tsutomu Nihei w „Rycerzach Sidonii”. Nie istotne jest więc, że ktoś inspiruje się innym dziełem, liczy się, by inspirować dobrymi (a taki jest „Evangelion”) i by robić to w dobrym stylu. A „Franxx” właśnie to robi.

 


Oczywiście jest lżejszy od wzmiankowanych tytułów, ale też ma swój ciężar. I urok. Bywa klimatyczny, bywa dynamiczny, czyta się go naprawdę przyjemnie. Ma też do zaoferowania udaną szatę graficzną, a całość wieńczy dobre wydanie. Kto zatem lubi mecha i ma ochotę na taki tytuł, znajdzie tu coś dla siebie. Ci, którzy tak, jak ja wychowali się na „Evangelionie” (miałem dziesięć lat, jak zachwyciłem się tą serią i nie przestałem po dziś dzień), na dodatek poczują sporą dawkę sentymentu. Dlatego polecam i czekam na kolejne tomy.

 

A wydawnictwu Waneko dziękuję za udostępnienie egzemplarza do recenzji.







Komentarze