Co prawda „Autostopem przez galaktykę” debiutowało
już w roku 1978, jako słuchowisko radiowe, ale jego powieściowa wersja pojawiła
się dopiero rok później, a co za tym idzie teraz świętuje swoją okrągła,
czterdziestą drugą rocznicę powstania. Okrągłą? Czterdziestą drugą? Co to w
ogóle ma być za jubileusz? Cóż, fanom serii nie musze mówić, dlaczego liczba ta
jest szczególnie ważna dla cyklu, a cała reszta powinna z miejsca nadrobić
nieznajomość opus magnum Douglasa Adamsa, bo to kawał wyśmienitej literatury.
Nawet dla tych, którzy nie cierpią komediowej fantastyki.
W życiu czasem różnie bywa. Raz lepiej, raz gorzej,
z tym, że lepiej to już tak często nie bywa. Przekonuje się o tym młody Brytyjczyk,
Ziemianin, Arthur Dent, kiedy pewnego dnia odkrywa, że rada gminy chce burzyć
mu dom, bo budowana jest obwodnica. A jak wiadomo, obwodnice trzeba budować. Nawet
bez zgody i wiedzy mieszkańców. Ale to akurat najmniejszy problem, bo
jednocześnie okazuje się, że trwa budowa kosmicznej obwodnicy, a planeta Ziemia
leży na jej trasie i ją też trzeba będzie wyburzyć. Ziemianie mogli ją
oprotestować, ale żaden z nich nie wybrał się do urzędu na planecie Alfa
Centauri, więc cóż, dla naszego globu nie ma już ratunku. Jednak jest za to ratunek
dla Arthura, bo jego przyjaciel, który okazuje się kosmitą, zabiera go w podróż
w kosmos. W poszukiwaniu materiałów do najnowszego wydania arcypopularnego przewodnika
„Autostopem przez galaktykę”, obaj przemierzają przestrzeń, odkrywając wszelkiej
maści dziwy, a kto wie czy nie także największą zagadkę wszechświata…
Jak właściwie powstało „Autostopem przez
galaktykę”, trudno do końca powiedzieć. Wersje podawane przez autora różniły
się od siebie (we wstępie do tego wydania mamy incydent pijacki połączony z
podróżowaniem z książką „Autostopem przez Europę”), jak różnią się kolejne
wersje samej opowieści, kiedy Adams przerabiał je na potrzeby kolejnych
adaptacji. Wszystko sprowadza się do dwóch rzeczy: wakacji w Grecji na początku
lat 70., kiedy to wymyślił całą opowieść oraz pomysłu na sześcioodcinkowy
serial radiowy klimatach SF, którego każdy odcinek kończyłby się inną wizją
zniszczenia Ziemi. Jakkolwiek by się jednak wszystko nie zaczęło, czy w pijackim
widzie, czy może pełnej świadomości, zrodziło się z tego wielkie dzieło, które
mimo upływu ponad czterech dekad nadal jest równie doskonałe, jak w dniu
powstania.
Co jest takiego niezwykłego w dziele Douglasa
Adamsa? Jeśli widzieliście tylko film, jaki powstał na jego podstawie, macie
pełne prawo zastanawiać się nad tym. O ile jednak kinowy hit miał jedynie
nieliczne przebłyski tak humoru, jak i głębi, o tyle powieść – nomen omen
adaptacja słuchowiska przecież – jest złożona właściwie z samych takich
elementów. Z jednej strony autentycznie więc śmieszy, z drugiej potrafi skłonić
do zadumy. A przy okazji wciąga akcja, zaskakuje pomysłami i ma swój klimat.
I mówi Wam to człowiek, który nie przepada za
fantastyką w komediowym ujęciu. Ale „Autostopem przez galaktykę” to nie tyle
komedia, ile czystej wody satyra. Lżejsza zdecydowanie od dzieł np. Kurta
Vonneguta, który też pod płaszczykiem szalonych i zabawnych opowieści science
fiction, przemycał ważkie treści, ale jednocześnie zaangażowana, filozofująca i
satysfakcjonująca, jako opowieść z głębią. A że czytelnik w trakcie
autentycznie potrafi wybuchnąć śmiechem, należy tylko zaliczyć całości in plus.
Tak, jak naprawdę świetny styl czy mistrzowskie dobieranie słów tak, że śmieszą.
Największą atrakcją tego wydania pozostają jednak
ilustracje Chrisa Riddella. Rysownik i autor książek dla dzieci serwuje nam tu
naprawdę miłe dla oka, czarnobiałe grafiki z cartoonowymi, komiksowymi
naleciałościami, które dobrze pasują do treści. I dobrze uzupełniają tę kultową
opowieść, którą powinien poza każdy. Jeśli więc jeszcze tego nie zrobiliście,
macie ku temu kolejną dobrą okazję. A jeśli już znacie „Autostopem przez
galaktykę”, odświeżcie go sobie, warto. Szczególnie w czterdziestą drugą
rocznicę powstania.
Recenzja opublikowana na portalu Kostnica.
Komentarze
Prześlij komentarz