„Death and Glory” to seria, która dopiero się
zaczęła, a już się kończy. Cała opowieść to zaledwie dwa tomy, tylko jedenaście
zeszytów, niewiele, prawda? Ale liczy się przede wszystkim to, że to po prostu
kolejna udana seria Remendera, która – jak najlepsze jego prace – czerpie
pełnymi garściami z popkulturowych dokonań ostatnich dekad XX wieku. Na tyle
udana, że aż żal, że to już koniec, nawet jeśli po raz kolejny twórca
zaserwował nam po prostu rozrywkową opowieść akcji.
Glory wkracza w finałową fazę swojej akcji.
Zmierzając do granicy Meksyku, z narządem do przeszczepu, który może uratować
życie jej ojca, musi zmierzyć się z zagrożeniami, na jakie może nie być gotowa.
Czy uda jej się ocalić rodzica? Czy wygra? I czy wrogowie dadzą jej spokój?
„Death anfd Glory” lubię, bo jestem miłośnikiem
kina przełomu lat 70. i 80. XX wieku, a seria ta przypomina mi właśnie tamte
produkcje. Owszem, można sięgać tu głębiej, nawet o dwie dekady wstecz, można
też szukać dalej, bo z lat 90. Remender też sporo czerpie. Najbardziej widać tu
inspiracje wszelkiej maści kinem pościgowym od „Mistrza kierownicy” czy
„Konwoju”, przez „Znikający punkt” i „Mad Maxa”, po „Szybkich i wściekłych” a
nawet „Grindhouse, vol. 1: Deathproof” Tarantino. Bo przygody Glory to iście
tarantinowski hołd dla klasyki tego typu kina. Może nie tak biegle poprowadzony
i wyśmienity, jak filmy genialnego reżysera, ale swój urok posiadający.
Twarda kobieta u steru (odpowiednio niezależna i
silna, by doceniła ją płeć piękna, a zarazem na tyle seksowna i wpasowująca się
w męskie fantazje, by płeć brzydka była zadowolona), szybkie maszyny, potężni
przeciwnicy, dynamiczna, akcja, zagrożenia, pościgi, strzelaniny, wybuchy, nuta
erotyka, nonszalancja, szczypta ostrości… Wszystko to daje nam opowieść, która
znakomicie sprawdziłaby się także na wielkim ekranie, jako kinowy blockbuster,
który pędziłby na złamanie karku i podnosił adrenalinę. Nie jest to jednak tak
bezmyślna historia, jak chociażby wspomniani „Szybcy i wściekli” i w
odróżnieniu od nich nie dociera do granicy absurdu, której nie powinna osiągać.
To całkiem przemyślana rzecz, sentymentalna i ujmująca.
I bardzo dobrze zilustrowana. Kreska Bengala jest
lekka, z cartoonowymi naleciałościami i dynamiką czerpaną z mang, ale ma w
sobie także widowiskową nutę, dzięki czemu doskonale pasuje do tej opowieści.
Dzięki niej przygody Glory zyskują klimat i kolejną dawkę uroku. A że rysownik
dobrze zgrał się z tym, co w swej wizji chce nam oferować scenarzysta, zarówno
fabuła, jak i ilustracje, dobrze isę tu uzupełniają.
Kto lubi szybkie i pełne akcji komiksy, w „Death and Glory” znajdzie to, na co liczy. Dobra, bezpretensjonalna rozrywka gwarantowana. Szczególnie dla tych, którzy z sentymentem wspominają wszystkie filmy, o jakich pisałem powyżej.
Komentarze
Prześlij komentarz