Dororo i Hyakkimaru #4 - Osamu Tezuka, Satoshi Shiki

KAŻDY SKRYWA SEKRETY

 

Czwarty tomik „Dororo i Hyakkimaru” to jeszcze jedna porcja dynamicznej, pełnej akcji i udanego klimatu zabawy. Zabawy może i będącej jedynie remake’iem klasycznej serii Osamu Tezuki, ale jak najbardziej udanej. I wartej poznania.

 

Prowadząca w opuszczonej świątyni sierociniec Miyo, ratuje Dororo i Hyakkimaru. Ale nawet ktoś taki, jak ona – tak oddany sprawie i pracy człowiek – skrywa swoje sekrety. Jakie one są i co będą oznaczać dla naszych bohaterów?

 

Na wstępie napisałem, że „Dororo i Hyakkimaru” to remake klasycznej mangi Osamu Tezuki. Nie jest to pierwszy taki przypadek. Kto czytał genialnego „Pluto” Naokiego Urasawy, wie o tym doskonale. „Dororo”, bo taki tytuł nosi pierwowzór, to opowieść stworzona w latach 60. XX wieku. Doczekała się nawet dwóch seriali anime, filmy fabularnego i sztuki teatralnej. Najnowszy serial niedawno zagościł na telewizyjnych ekranach i z tej okazji na rynku pojawiła się także manga „Dororo i Hyakkimaru”. I zrobiła to w niezłym stylu.

 

Właściwie, jeśli lubicie shounenowe klimaty, a najlepiej także opowieści przygodowe o walce z nieczystymi siłami, klimatyczne, że momentami ocierające się o horror, ale proste przy tym i bardzo lekkie w odbiorze, to jest to rzecz dla Was. Bo fanom twórczości Tezuki nie trzeba nawet polecać tego dzieła nawet, jeśli jedynie jest ono oparte na jego pracach. Satoshi Shiki, autor m.in. „Kamikaze”, stworzył tu po prostu lekki komiks fantastyczny, pełen akcji i dobrej rozrywki. Nie jest to adaptacja na miarę „Pluto”, całość nie robi też takiego wrażenia, jak podobna jej tematycznie seria „Miecz zabójcy demonów”, ale i tak jest niezłą rozrywką, warta poznania choćby dla naprawdę znakomitej szaty graficznej.

 

A co jeszcze można o rysunkach powiedzieć? Przede wszystkim to, że są dość mroczne, choć jednocześnie nie za ciężkie i dobrze pasujące do charakteru mangi,. Jest w nich coś z typowej dla adaptacji kreski, gdzie zagęszczenie kadrów jest mniejsze a nastrój buduje się za pomocą czerni i rastrów (fani „Neon Genesis Evangelion” pamiętają to z mangowej adaptacji tego dzieła), ale nadal są bardzo udane i przyjemne dla oka.

 

Reasumując, warto. To tylko lekka rozrywka, ale bardzo przyjemna. I ładnie przy tym wydana.

 

Dziękuję wydawnictwu Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.



Komentarze