Sandman #1: Preludia i nokturny – Neil Gaiman, Sam Kieth, Mike Dringenberg, Malcolm Jones III

ZAŚNIJ, WYŚNIJ O MNIE SEN

 

„Sandman” to jedna z najbardziej kultowych i cenionych serii w dziejach komiksu. Uznana za najlepszy tytuł linii wydawniczej dla dorosłych od DC, Vertigo (z czym się absolutnie nie zgadzam, bo „Kaznodzieja” jest o niebo lepszy), do dziś stanowi obiekt uwielbienia milionów czytelników. I nawet, jeśli rzecz jest przereklamowana, to jednak wciąż bardzo dobrego, momentami rewelacyjnego komiksu, który każdy powinien poznać. Tym bardziej, że właśnie doczekał się nowej reedycji na naszym rynku.

 

Okultystyczna grupa pragnie uwięzić samą Śmierć i korzystać z jej mocy. W wyniku rytuału mającego im to umożliwić chwytają jednak jej brata, Sandmana, władcę snów. Nie wiedząc za bardzo, co z tyhm faktem począć, sekciarze trzymają go przez kilkadziesiąt lat w swoistym więzieniu, a tymczasem nasz świat nęka epidemia senności. Co się jednak stanie, gdy Morfeusz wydostanie się na wolność? I co czeka na niego po tych wszystkich latach?

 

Oto początek jednej z najbardziej epickich serii komiksowych i zarazem jednej z najlepszych w historii. Serii, która biła rekordy popularności i zdobywania nagród. Serii, która dała początek odważnemu cyklowi komiksów dla dojrzałych czytelników, linii Vertigo. Tak przynajmniej utarło się o niej mówić. I coś w tym jest, choć nie do końca.

 

Scenariusz napisał tu niezły autor szeroko pojętej fantastyki, ocierającej się o klimaty grozy, Neil Gaiman. Niezły, bo jego książki, choć mające swój urok, najczęściej są po prostu jedynie przyzwoitą rozrywką bez głębi. Wyszła z tego fantastyczna (pod względem treści i jakości) opowieść osadzona w mitach i historii, zadziwiająco jak na Gaimana filozoficzna, często gorzka, a zarazem niekiedy do bólu wręcz prawdziwa. Bardzo klimatyczna przy tym, co stanowi jej największy plus, ciekawie pomyślana, ale ma zasadniczy minus: brak tu prawdziwej głębi. Gaiman bawi się motywami i legendami, ale nie skłania do myślenia tak, jak chciał to zrobić. „Kaznodzieja” czy „Hellblazer”, choć skrajnie kontrowersyjne, poruszały ważkie kwestie, nad którymi trzeba się było pochylić, zadumać, wyrobić własne zdanie, a „Preludia i nokturny” jedynie się o to ocierają. To rozrywka, utrzymana na naprawdę wysokim poziomie, ale tylko rozrywka. Choć już samo to należałoby przecież bardzo docenić.

 


Strona graficzna to klasyczna kreska kojarząca się ze starymi horrorami od EC Comics czy „Sagą o Potworze z Bagien”. Świetna, klimatyczna, pełna detali i rewelacyjnie dobranego w swej stonowanej prostocie koloru, stanowi największy plus całego albumu. Na szczególną uwagę zasługują jednak oniryczne, niemal wyrwane ze snów okładki McKeana, które są małymi dziełami sztuki. I właśnie patrzenie na stronę graficzną tego albumu staje się prawdziwą przyjemnością, która podnosi jego poziom, dodając grozy i siły wyrazu.

 

Efekt finalny, jako całości, jest bardzo, bardzo dobry. Jako rozrywka to rzecz iście rewelacyjna i porywająca klimatem, bawiąca się przy tym konwekcją i potrafiąca zaskoczyć. Jako dzieło z wyższej półki natomiast bardziej wymagających czytelników może jednak nieco rozczarować. Nie zmienia to jednak faktu, że „Sandman” to jeden z tych komiksów, które trzeba koniecznie znać. A przy okazji znać go warto, bo jak na czasy, w których powstał i jakość, jaka wówczas obowiązywała, wyznaczał nowe standardy, ocierał się o rewolucyjne podejście do tematu i po dziś dzień pozostaje wciągającą i całkiem satysfakcjonującą lekturą, o jakiej się pamięta.

 

Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.



Komentarze