„Zupa ze Smerfów” to kolejny znany już na polskim
rynku album z przygodami małych niebieskich stworków, który po latach doczekał
się wznowienia. Kto więc jeszcze go nie czytał, ma teraz szansę naprawić ten
błąd. A warto to zrobić, bo to kolejna porcja iście rewelacyjnej rozrywki,
którą warto polecić całej rodzinie.
Gargamel od zawsze próbuje zdobyć Smerfy dla swoich
niecnych celów. Próbował już różnych na to sposobów, zawsze jednak
bezskutecznie. Ale teraz, nieoczekiwanie, wpada na kolejną ideę, która ma mu
zapewnić sukces. Czy jednak tym razem przełamie złą passę?
Kiedy do jego zamku przybywa wiecznie głodny
olbrzym Pasibrzuch, Gargamel wydaje się mieć nie lada kłopot. Bo jak tu
przyrządzić mu coś do jedzenia, kiedy nie ma się wielkich talentów kulinarnych?
Tu jednak przychodzi z pomocą jego pomysłowość i tak oto Gargamel znajduje
sposób, by nie tylko nakarmić Pasibrzucha, ale też i pozbyć się Smerfów.
Zaczynają się, więc przygotowania do przyrządzenia zupy z małych niebieskich
skrzatów. Ale czy się to uda? A to przecież nie koniec, bo oto na horyzoncie
już czai się… powrót Smerfetki. Co on ze sobą przyniesie?
Smerfy to jedne z tych postaci, które towarzyszą mi
od najmłodszych lat. Z jednej strony, dlatego że kiedy byłem dzieckiem, panował
boom na nie. Z drugiej jednak, i najważniejszej, małe niebieskie stworki i ich
przygody były rewelacyjne, wciągały, bawiły i pouczały. Owszem, będąc dzieckiem
nie mogłem docenić ich satyrycznej strony, zaangażowanej tematyki i im
podobnych. Ale i tak zaczytywałem się „Smerfami” i zaczytuję nadal, odkrywając
inną ich stronę i sentyment, jaki wzbudza. I właśnie to odkryłem też w tym
albumie, który czytałem lata temu i od tamtej pory nie odświeżałem go sobie.
Tak, jak wszystkie „Smerfy”, tak i ten tom podobał
mi się w dzieciństwie i urzekał mnie też teraz. Niby temat jest tu stary, jak
świat, bo prezentuje kolejną konfrontację z największym wrogiem, ale talent
Peyo sprawił, że w ręce czytelników trafia naprawdę znakomita, śmiesząca, ale
daleka od pustej rozrywki historia dla każdego. A właściwie dwie historie,
które są tak samo udane i, oczywiście, wyśmienicie zilustrowane (a także ładnie
wydane).
I chociaż przecież klasyki takiej, jak „Smerfy”
nikomu akurat polecać nie trzeba i tak gorąco zachęcam Was do sięgnięcia po ten
tom, jak i całą serię. Kto wie, może wciąż są tacy, którzy nie czytali jeszcze
przygód małych niebieskich stworków? A to rozrywka znakomicie napisana i
świetnie zilustrowana, która pozostaje jednym z najlepszych dzieł w swoim
gatunku i jest znakomita nawet, kiedy czytelnik się już zestarzeje i nie uważa,
by podobne dzieła miały mu coś jeszcze do zaoferowania.
Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie
egzemplarza do recenzji.
Uwielbiałam je jako dziecko! A nie, wróć, nadal uwielbiam :D
OdpowiedzUsuń