Do tej pory po polsku mieliśmy okazję czytać
właściwie wszystko, co najlepsze seria „Hellblazer" miała do zaoferowania.
Zarówno początki samej postaci (drugi i początek trzeciego tomu serii „Saga o potworze
z bagien”), jak i rewelacyjnie, wysoko oceniane runy Gartha Ennisa, Briana
Azzarello i Warrena Ellisa. Teraz nadszedł czas byśmy poznali początki samej
serii, których akcja po części wypełnia lukę między „sagą o potworze z bagien”,
a opowieściami Ennisa. A że jest to wypełnienie bardzo dobre i jak na swoje
czasy mocne i dojrzałe, a przede wszystkim absolutnie warte polecenia.
John Constantine. Cynik. Magik. Powraca. Stawiał
już czoła wielkiemu złu, chociaż jego samego trudno nazwać dobry, a teraz musi
zmierzyć się m.in. z demonem Nergalem i współczesnymi krzyżowcami. Jak sobie
poradzi? W jakie tarapaty się wplącze? I do czego doprowadzi?
John Constatntine jako postać debiutował w roku
1985 w 37 zeszycie drugiej serii „Swamp Thinga”, jako bohater poboczny (chociaż
wcześniej pojawił się w „Kryzysie na nieskończonych Ziemiach”, stworzonym
później, ale wydanym dwa tygodnie przed tym numerem „Potwora z bagien”).
Powstał z inspiracji wyglądem Stinga – potem jednak Alan Moore, jak sam
utrzymuje, spotkał Johna w prawdziwym życiu – i dzięki swojemu cynizmowi,
zyskał sympatię. Nic dziwnego, że w styczniu 1988 roku otrzymał własną serię,
która trafiła w ręce Jamiego Delano, scenarzysty „D.R. & Quinch” (tytułu,
który nomen omen to Alan Moore uczynił popularnym), a ten naznaczył opowieść
satyrą polityczną i w godnym stylu poprowadził całość. I prowadził (z drobnymi
przerwami, choćby na historie Morrisona i Gaimana) do 40 zeszytu włącznie,
wracając potem w numerach 84 i 250. Po nim serię przejęli Ennis (z przerwą na
niewydany w Polsce run Paula Jenkinsa), Ellis i Azzarello, a po nich Mike Carey,
Denise Mina, Andy Diggle i Peter Milligan, kończąc całość na 300 zeszytach. A
ostatnio seria powróciła, ale już mocno odmieniona i nie tak udana.
Tyle historii. Wracając do tego tomu „Hellblazera”,
to można było mieć obawy czy początkowe epizody serii będą równie udane, jak
te, które czytaliśmy do tej pory, jednak niesłusznie. Nie przypadkiem bowiem
run Delano jest tak kultowy, nawet jeśli nie tak ceniony, jak dokonania jego
kontynuatorów. To, co bowiem dostajemy w tych zeszytach to mocna, świetnie
napisana i zaangażowana opowieść z krwistymi postaciami. To rasowy horror, ale
bardziej horror psychologiczny i społeczny, niż paranormalny, choć i takiej
grozy tu nie brakuje. Całość jest mroczna, brutalna i zadziwiająco dojrzała,
jak na czasy, kiedy komiks był nadal traktowany w dość dziecinny sposób. Ba,
nawet jak na obecne standardy, gdzie wrócono do ułagodzonych wersji znanych
postaci, robi duże wrażenie. i skłania do myślenia, a to naprawdę ważne.
Do tego mamy iście zachwycającą szatę graficzną. Prace Alcali, Ridgwaya i Veitcha to klasyka w najlepszym wykonaniu. Realistyczna, dopracowana, brudna, mroczna, nastrojowa. Niby kolor, który widzimy na stronach jet barwny, a jednak buduje świetny klimat i doskonale do tego wszystkiego pasuje. A całość, w świetnym wydaniu, robi wielkie wrażenie. Dlatego każdemu dojrzałemu miłośnikowi komiksów polecam gorąco. Dobrze, że Egmont nie poprzestał na sześciu tomach i kontynuuje „Hellblazera”. Oby jednak kolejne dwa tomy, zbierające resztę prac Delano i mające być ostatnimi z serii, nie były jeszcze jej finałem. Bo któż z nas nie chciałby jeszcze jednego, złożonego z prac wspomnianych już Morrisona czy Jenkinsa, pięknie dopełniającego całości, prawda?
Komentarze
Prześlij komentarz