Najnowszy, szesnasty tomik serii „Dragon Ball Super”
niedługo pojawi się na japońskim rynku. Zatytułowany „Uchūichi no Senshi” („Najpotężniejszy
wojownik we wszechświecie”), zabiera nas w sam środek „Sagi Granoli”. Sagi przypominającej
nam o dawnej świetności serii i stanowiącej przyjemny nowy rozdział wyśmienitej
legendarnej opowieści, która wciąż pozostaje jednym z najlepszych bitewniaków
tak obecnie wydawanych, jak i w historii.
Gdy Granola wspomina losy swojego ludu, Vegeta
zaczyna swój trening z Piwusem. Rzecz w tym, że nasz saiyjański wojownik
będzie musiał najpierw pogodzić się z przeszłością swoją i swojego ludu, by
opanować nową technikę i wkroczyć na ścieżkę stania się bogiem zniszczenia. Tymczasem
Gokū doskonali się we władaniu
anielskimi technikami. Ale ważniejsze rzeczy dzieją się u Granoli. Kiedy na jaw
wychodzą jego relacje z pewnym starcem, a jego szefowie dowiadują się o
istnieniu smoczych kul, wszystko może się zmienić. Po co w ogóle powstały
smocze kule? I jakie jeszcze ich odpowiedniki są w kosmosie?
Gdy Granola realizuje swój cel zostania najpotężniejszych
wojownikiem we wszechświecie, bo chce osiągnąć za pomocą życzenia, ród Heeterów
przybywa na Ziemię. Ich celem jest spotkanie z Gokū i Vegetą. Chcą bowiem
wprowadzić w życie plan, który pozwoli im wyeliminować zagrożenie bez brudzenia
sobie rąk, a co za tym idzie, zdobycie jeszcze wyższej pozycji. Co jednak
wyniknie z tych wszystkich knowań?
Opowieść o kosmicie, który chce się mścić za
zagładę jego rodzimej planety to powrót do „Smoczych kul” jakie znaliśmy i
kochaliśmy. Ciekawe postacie, humor, akcja, widowiskowe sceny i ciekawe perspektywy
na przyszłość, spotykają się tu co prawda z oczywistościami, ale taki już urok
shounenów. Ma to też swój urok, ma nutę sentymentu, ale przede wszystkim widać,
że twórcy znów świetnie bawią się tym wszystkim. A my bawimy wraz z nimi. Nie
wiem czy jest to zabawa dla nowych czytelników, lepiej docenia się ją z
perspektywy minionych lat, kiedy na „Dragon Ballu” się wyrosło, kiedy żyło
manią, jaką spowodował i kolekcjonowało gadżety, oglądając jednocześnie kolejne
odcinki na RTL7 i wyczekując, aż w kioskach pojawi się kolejny tomik. Niemniej
myślę, że i ci, którzy dopiero odkryli „DB” i dotarli do tego momentu, też
docenią całość.
Bo „Smocze kule” to nie tylko wzorcowy shounen, ale
i ponadczasowy. Coś, co opiera się wiatrom zmieniającym mody i pozostaje
wiecznie atrakcyjne. Świetnie narysowane przez Toyotarou, człowieka, który
zaczynał jako fan rysujący własne komiksy z Gokū (czyżby Toriyama, znany ze
swego lenistwa, wziął go do pomocy, bo jemu rysować już się nie chciało? kto
wie), bawi, śmieszy, podnosi na duchu i ciekawi. I pokazuje, że nawet wiele
dekad po ostatecznym zakończeniu świetnej serii można z powodzeniem do niej
wrócić i nie zawieść oczekiwań fanów.
Owszem, pod koniec, po bardzo przyjemnym odwlekaniu
punktu kulminacyjnego, zaczyna brakować zaskoczeń (choć całość jest i tak przewidywalna)
i nie ma też już wielkich zmian, ale jest dobra, wciągająca rozrywka oparta na
obijaniu sobie twarzy. Ciekawe postacie, niezła intryga, sympatyczny klimat i
świetne ilustracje składają się tu na naprawdę dobry bitewniak. Wiemy, że
bohaterowie wygrają, wiemy czym się to wszystko skończy, bo przecież w starym
„Dragon Ballu” mieliśmy rozdziały dziejące się kilka lat po tych wydarzeniach,
ale nadal jesteśmy ciekawi jak bohaterowi zwyciężą i co jeszcze przeżyją.
Dlatego tak dobrze się to czyta i chce wciąż wracać po więcej i więcej.
Niezmiennie więc polecam „Dragon Ball Super” i
zachęcam do czytania serii na bieżąco. Wciąż to jeden z najlepszych
bitewniaków, jakie powstały i stanowi niemal idealny przykład reprezentanta
swojego gatunku. I po prostu dowód na ponadczasowości „Smoczych Kul” i ich
wielkość w swojej kategorii.
Komentarze
Prześlij komentarz