Wydawanie mangowej wersji „Neon Genesis Evangelion”
trwało dwie dekady. To długo, jak na czternastotomową serię, ale warto było
czekać. Nie dość, że seria ta okazała się lepsza od animeowanego pierwowzoru,
to jeszcze wprowadziła wiele zmian i w epilogu serwuje nam wiele interesujących
faktów, które mocno korespondują z obecnymi filmami kinowymi z tej serii.
Trzecie Uderzenie trwa! Gigantyczna Ayanami góruje
nad wszystkim, podczas gdy jej duchowe manifestacje odbierając życie kolejnym
ludziom. Ludzkość ginie, a tymczasem Shinji w Evie, która stała się kluczem,
trafia do Morza Życia, by stawić czoła swoim demonom i podjąć ostateczną decyzję,
co stanie się z naszym światem. Teraz od niego tylko zależy czy ludzkość
dostąpi dopełnienia i stanie się pozbawioną trosk i problemów jednością z
boskim bytem, czy nie. Jakie decyzje podejmie chłopak, któremu los ludzi zawsze
był obojętny? I co z tego wyniknie?
O treści, jakości, rysunkach etc. pisałem już tyle
razy, że w tej recenzji postanowiłem odpuścić i przyjrzeć się nieco innym aspektom
opowieści. Tym bardziej, że elementy te pozostały niezmiennie doskonałe. O czym
zatem zamierzam pisać? Na dobry początek o kilku zmianach.
Wersja mangowa i anime różnią się zasadniczo. W tej
pierwszej bardziej rozbudowano wyjaśnienia odnośnie tajemnic, lepiej nakreślono
postacie, zmieniając im część charakterów, rozbudowano wiele wątków i
odmieniono niektóre sceny. Najmocniej widać to w finale, gdzie wycięta sceny
typu masturbowania się Shinjiego do widoku piersi nieprzytomnej Asuki czy
zupełnie inaczej ukazano jej śmierć. Samo zakończenie też jest inne – nie mamy
tu sceny na plaży i słynnej kwestii wyrażającej obrzydzenie, za to dostajemy o
wiele ciekawszy rozdział, ukazując, co było potem. Nie zostaje tu tyle niedopowiedzeń,
co po finale „End of Evangelion”, ale za to mamy moment o przeżywaniu
wszystkiego na nowo, sugerujący potwierdzać teorię pętli, ostateczne rozwiązaną
dopiero w tym roku, w filmie „Thrice Upon a Time”. Poza tym doszło wiele nowych
scen (Gendo i jego pole AT czy bonusowy rozdział przywracający pewną postać i ukazujący
początki znajomości Gendo i żony), a kilku pominiętych (twarz Rei) żałuję. Ale i
tak efekt jest zachwycający i przesycony symboliką (także tą Freudowską i
waginalną, o której głośno było przy okazji finałowego filmu sprzed lat).
Druga kwestia, którą chcę poruszyć to polskie
wydanie. Bo tomikowa edycja wypada dobrze (obwoluta, zachowanie kolorowych stron,
dodatki etc.), ale ma sporo błędów. Rozumiem, że proces wydawniczy trwał
długimi latami, ale ani tłumacz, ani korekta nie przyłożyli się do pracy.
Imiona są zapisywane w różny sposób (np. Gendo, Gendou czy Gendō), nazwy też
(AT, A.T czy czasem AT pisane kursywą i inną czcionką na dodatek), a
niektóre terminy przekładane swobodnie (Central Dogma niekiedy pojawia się,
jako Główny Dogmat). Do tego mamy błędy pokroju słów „akty” zamiast „akta” (o
czym tłumacz myślał?), to jednak tylko uwaga na marginesie. Bo może i się to
zauważa, ale nie psuje odbioru całości. A że „Neon Genesis Evangelion” to
wielkie dzieło, nie tylko w swoim gatunku, warto przymknąć na nie oko i cieszyć
się. A, zaręczam, naprawdę jest czym.
Komentarze
Prześlij komentarz