Smerfy Komiks #28: Mama Smerfetka – Alain Jost, Thierry Culliford, Pascal Garray

SMERFETKA NA CZELE

 

Po serii wznowień klasycznych – i rewelacyjnych – komików o Smerfach tworzonych przez ich ojca, Peyo, Egmont wraca z kolejnym albumem kontynuującym serię. Tym razem w nasze ręce trafia komiks „Mama Smerfetka”, dwudziesta ósma odsłona cyklu, która trzyma poziom, chociaż tematycznie może wydawać się wtórna. Na pewno jednak każdy fan serii będzie zadowolony, jeśli sięgnie po ten komiks.

 

Smerfów są dziesiątki, ona jest jedna. Smerfetka nie może jednak narzekać na to, jak jest traktowana. Smerfy chcą się jej przypodobać, ale też i dbają o tą jedyną dziewczynę w wiosce. Nie dają się jej przemęczać, pomagają jej w pracy, nie pozwalają się narażać, wzdychają do niej, starają się o jej względy… Ale Smerfetka zaczyna mieć dość swojej roli. Nie chce prasować, piec czy prać. Nie sądzi, że jest taka krucha, za jaką ją mają, chce robić to, co reszta Smerfów, ale jak ma to osiągnąć? I tu na scenę wkracza Papa Smerf, który znajduje dla niej rozwiązanie. Pytanie jednak czy Smerfetka poradzi sobie w nowej roli? Tym bardziej, że wioska znów jest zagrożona…

 

W „Smerfach”, jak i w europejskich komiksach środka w ogóle, nie brakowało nigdy komiksów takich, jak ten. Chęć zdobycia władzy czy pokazania, na co stać danego bohatera była w serii obecna od dawna. Kwestie Smerfów płci pięknej też mamy choćby w tytule „Wioska dziewczyn”. A sam podobnie feministyczny w wydźwięku komiks humorystyczny dla dzieci zrobił choćby Albert Uderzo w tomie „Asteriks: Róża i miecz”. Nie zmienia to jednak faktu, że „Mama Smerfetka” to wciąż udany komiks satyryczny dla całej rodziny.

 


Poza tym najnowszy tom „Smerfów” to po prostu dobra kontynuacja legendarnej serii. Owszem, jestem fanem komiksów Peyo i nic nie zastąpi ich poziomu, ale kontynuatorzy cyklu, w tym syn Peyo, Thierry, postradali się by nie zawieść oczekiwań fanów i udało im się to. Tom tradycyjnie pełen jest przygód, akcji i humoru. Opowieść zarówno śmieszy, ale także i uczy czegoś czytelników. Ma też ten swój niezapomniany klimat, za który kocha się komiksy o małych, niebieskich stworkach. A ten głównie zawdzięczamy świetnym, niemal nieodróżnialnym od klasyki ilustracjom. Jedynie nieco bardziej złożony kolor przypomina, że mamy do czynienia ze współczesnym dziełem, ale i to niemal nie rzuca się w oczy.

 

Słowem podsumowania, warto. Jak zawsze. Uwielbiałem „Smerfy” będąc dzieckiem i nic się od tamtej pory nie zmieniło. I chociaż Peyo odszedł z tego świata, „Smerfy” są z nami tak, jak „Lucky Luke” czy „Asteriks” po śmierci ich autorów. I tak, jak tamte serie, trzymają satysfakcjonujący poziom, przypominający nam, że tytuły ten nie przypadkiem zdobyły taką sławę.

 

Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


Komentarze