W końcu dwunasty tomik „Dragon Balla Super”
zagościł na polskim tynku. I w końcu także opowieść znów się rozkręciła.
Wszystko dzięki temu, że na razie z łam serii zniknął Moro, kiepsko pomyślany i
jeszcze gorzej zaprojektowany wróg. Wraz z nim zniknęły także powtórki
niektórych motywów i chociaż to, co zostało nie jest szczególnie oryginalne, w
końcu znów widać w tym starego dobrego Toriyamę, który jest i zabawny, i
dynamiczny i dostarcza także bardzo przyjemnej shounenowej rozrywki.
Uwolniona przez Moro ekipa więźniów Galaktycznego
Patrolu przemierza kosmos by dotrzeć na Ziemię, niszcząc wszystko, co spotkają
na swej drodze. Powoli na jak zaczynają wychodzić także tajemnicze dotąd
zdolności Seven-Three, które mogą wprowadzić sporo zamieszania…
Tymczasem na Ziemi, pod nieobecność trenującego z
Merusem Gokū i przechodzącego swój trening Vegety, Jaco spotyka się z Bulmą i
Nameczanami, którzy jako jedyni przetrwali: Piccolo, Dende i Escą by
przygotować ich na nadciągające zagrożenie. Mają jedynie kilka dni by przejść
trening… I niestety oto ekipa Saganbo zjawia się od razu, dzięki nowo nabytym
zdolnościom. Jakby tego było mało, szybko okazuje się, że Seven-Three przyswaja sobie zdolności Piccolo i walka wydaje się być z góry
przegrana. Do tego Whis przybywa do swego ojca omówić kwestię Merusa. A to dopiero
początek… Kim jest Merus? Jak potoczą się walki? I jaką moc zdobędą Gokū i
Vegeta?
W końcu seria łapie wiatr w żagle. W końcu Toriyama znów zaczyna czuć to swoje „DB” i znów cartoonowa prostota i świetny humor łączą się z bitewniakiem, gdzie zagrożenia spadają na bohaterów ze wszystkich stron, a akcja nie pozwala na chwilę nudy. Nie jest to co prawda zbyt oryginalna opowieść, nie ma się co oszukiwać, bo Seven-Three wygląda niemal jak Hit i to nie jedyna taka podobna postać, a do tego fabuła jest znana wszystkim miłośnikom serii. Nie zmienia to jednak faktu, że Toriyama tym razem powiela lepsze schematy, dzięki czemu zabawa naprawdę jest udana.
Nadal nie jest to poziom starego „Dragon Balla”, tu
nie ma się co oszukiwać, ale jakość, do jakiej przyzwyczaiło nas pierwsze
dziewięć tomów „Dragon Ball Super” została zachowana. I nic więcej chyba nie
trzeba. Tym bardziej, że rzecz jest naprawdę dobrze narysowana i nawet jako
powtórka z rozrywki pozostaje na tyle atrakcyjna, by nie zawieść stałych czytelników.
A i momentami potrafi zaskoczyć, jak choćby kwestią Merusa, chociaż z drugiej
strony nawet to było do przewidzenia.
I do przewidzenia jest też konkluzja tej recenzji. Kto lubi „Dragon Ball”, powinien ten tom poznać. Ale przecież kto go lubi, nie
potrzebuje żadnych polecanek. Ta seria, nawet w słabszej odsłonie, to wciąż
klasyka i klasa sama w sobie i wciąż warto ją czytać. Tym bardziej, że Toriyama
kontynuując „DB Super” mocno skoncentrował się na obecności Jaco, który jest
jedną z najlepszych i najbardziej rozbrajających postaci w jego dorobku.
Komentarze
Prześlij komentarz