Dragon Ball Super #75: God of Destruction Power – Akira Toriyama, Toyotarou

MOC BOGA ZNISZCZENIA

 

Poprzedni rozdział „Dragon Balla Super” rozpalił wyobraźnię fanów wprowadzając nową przemianę Vegety. Rozgorzała wówczas dyskusja na temat tego, czy saiyański książę stał się w końcu potężniejszy od Gokū, co oznacza jego przemiana itp., itd. Teraz nadszedł czas poznania ciągu dalszego, który… Właśnie, nie zdradzę Wam czy odpowiada na te pytania, ale na pewno wart jest poznania. I to jeszcze jak!

 

Gdy walka z Granolą wydawała się być przegrana, do akcji wkroczył Vegeta, który pokazał nową przemianę i równie nową, jeszcze większa niż dotąd potęgę. Teraz starcie rozpoczyna się na dobre, Vegeta zdaje się mieć przewagę dzięki mocy uwolnionej w nim przez boga zniszczenia, ale czy taka sytuacja potrwa długo? Granola skrywa jeszcze własne sekrety i nawet fakt, że Saiyanie też byli ofiarami Frizera nie zmienia chęci jego zemsty. Jak skończy się ta walka? Czy moc Super Ego, którą pozyskał Vegeta, pozwoli mu wygrać?

 

Ten odcinek „Dragon Balla” to kolejny epizod prania się po mordach, że tak kolokwialnie to ujmę. Vegeta bije Granole, Granola bije Vegetę, w powietrzu latają kule energii, krajobraz jest coraz bardziej zdewastowany, a my bawimy się dobrze, bo taki schemat u innych byłby tandetny, u Toriyamy pozostaje atrakcyjny i wciągający, sympatyczny a przy okazji nastrojowy, nawet jeśli nie ma tym razem tego, co było siłą dzieł mistrza od zawsze – humoru. Jest za to druga moc serii: świetne walki i wyśmienita akcja.

 


Poza tym to naprawdę wdzięcznie wykonany bitewny balet, który nie nudzi, bo unika dialogów do tego stopnia, że epizod czyta się w kilka minut, a po wszystkim zostaje niedosyt. Bo może to już było – i to było tyle razy – ale wciąż chcemy więcej. A że po koniec akcja się zagęszcza, w oczywisty sposób, ale jednak, trudno jest nie czekać z niecierpliwością na ciąg dalszy. Bo „DB” to klasyk, który przetrwał próbę czasu i dobrze odnalazł się w nowym realiach. I co z tego, że nie do końca jest to ta sama seria, co kiedyś. Nie mogła nią być, wszystko się zmienia, jednak nadal jest niemal tym samym dziełem co przed laty. Inaczej, bardziej szczegółowo ilustrowanym, a zarazem oferującym wszystko to, za co kochaliśmy stare, dobre „Smocze kule”.

 


Konkluzja będzie chyba oczywista. Warto. Może nie tak, jak klasyczne czterdzieści dwa tomy, ale wciąż to jeden z najlepszych shounenów i nie znać go to wstyd, a przy okazji po prostu zwyczajnie w świecie nie warto.

Komentarze