Lucky Luke #4: Pod niebem Zachodu – Morris

POCZĄTKI LUCKY LUKE’A

 

Kolejny tom „Lucky Luke’a” na polskim rynku to powrót do samych początków serii i absolutnej jej klasyki. Klasyki, nad którą nie pracował jeszcze Goscinny, więc nie jest jeszcze tak udana, jak najlepsze odsłony cyklu. Ale nadal warta jest poznania, zarówno ze wzglądu na jej znaczenie dla komiksu europejskiego, jak i po prostu bardzo sympatyczną rozrywkę, jaką zapewnia czytelnikiem w każdym wieku.

 

Lucky Luke to człowiek, który nie przywiązuje się do jednego miejsca czy dóbr materialnych. Dziki Zachód przemierza wraz ze swoim wiernym koniem i pistoletami. Ale czasem nawet on potrzebuje pieniędzy. I tak jest właśnie tym razem. Tylko jak ma je zdobyć? Szansą staje się wyścig, którego zwycięzca zgarnie aż pięćset dolarów. Ale kiedy stawką są takie pieniądze, wielu nie gra fair i pojawia się ktoś, kto chce pozbawić naszego kowboja szansy na wygraną.

Na tym, oczywiście, nie koniec. z okazji wiosennego spędu bydła, nasz dzielny kowboj zatrudnia się na ranczu, gdzie znów będzie musiał stawić czoła bandytom. Na koniec zaś czeka go wmieszanie się w… bokserskie rozgrywki. Jak poradzi sobie ze wszystkimi tymi zadaniami?

 

Ten wczesny tom „Lucky Luke’a”, jak i poprzednio wydane, które tworzył jedynie Morris, wciąż pokazuje, że na tym etapie seria nie miała jeszcze tak wykształconego charakteru, jaki znamy z niej obecnie. Widać to już na pierwszy rzut oka, zanim zaczniecie jeszcze lekturę, w samej szacie graficznej, cartoonowej, to prawda, ale – jak już kiedyś pisałem – bardziej w disnejowskim stylu, z jednoczesnym zachowaniem pewnego przywiązania do realizmu. W pewnym stopniu jest ona także niedbała, przynajmniej w stosunku do czystej kreski wypracowanej po latach. Ale i ma to swój ewidentny urok i klimat, które spodobają się nie tylko najmłodszym. Bo już wtedy cykl miał całkiem sporo ze swojego charakteru, tylko jeszcze nie okrzepł, jak należy.

 


Fabularnie „Pod niebem Zachodu” to opowieść typowa dla serii, choć też jeszcze nie w pełni wykształcona. Sam ton jest nieco inny, więcej tu slapsticku i humoru obrazkowego utrzymanych w tonacji wczesnych komiksów gazetowych, ale śmieszy to mniej, niż późniejsze scenariusze Goscinnego. Bo nawet jeśli „Lucky Luke” nie jest najwybitniejszym dokonaniem ojca „Asteriksa”, to właśnie za jego rządów cykl przeżywał lata największej świetności. Morris co prawda położył podwaliny pod to wszystko, co widać w tym albumie, ale zabrakło mu maestrii i przełomowego podejścia do tematów, jakie były potem domeną Goscinnego.

 


W skrócie rzecz ujmując, miłośnicy Lucky Luke’a mimo pewnych mankamentów, mają się z czego cieszyć. W ich ręce trafia bowiem nie tylko klasyczny album z przygodami tego bohatera, ale przede wszystkim wciąż dobry komiks, który warto poznać.

 

Dziękuję wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.


Komentarze