Kolejny tom „Lucky Luke’a” na polskim rynku to
powrót do samych początków serii i absolutnej jej klasyki. Klasyki, nad którą
nie pracował jeszcze Goscinny, więc nie jest jeszcze tak udana, jak najlepsze
odsłony cyklu. Ale nadal warta jest poznania, zarówno ze wzglądu na jej
znaczenie dla komiksu europejskiego, jak i po prostu bardzo sympatyczną rozrywkę,
jaką zapewnia czytelnikiem w każdym wieku.
Lucky Luke to człowiek, który nie przywiązuje się
do jednego miejsca czy dóbr materialnych. Dziki Zachód przemierza wraz ze swoim
wiernym koniem i pistoletami. Ale czasem nawet on potrzebuje pieniędzy. I tak jest
właśnie tym razem. Tylko jak ma je zdobyć? Szansą staje się wyścig, którego
zwycięzca zgarnie aż pięćset dolarów. Ale kiedy stawką są takie pieniądze,
wielu nie gra fair i pojawia się ktoś, kto chce pozbawić naszego kowboja szansy
na wygraną.
Na tym, oczywiście, nie koniec. z okazji wiosennego
spędu bydła, nasz dzielny kowboj zatrudnia się na ranczu, gdzie znów będzie
musiał stawić czoła bandytom. Na koniec zaś czeka go wmieszanie się w…
bokserskie rozgrywki. Jak poradzi sobie ze wszystkimi tymi zadaniami?
Ten wczesny tom „Lucky Luke’a”, jak i poprzednio
wydane, które tworzył jedynie Morris, wciąż pokazuje, że na tym etapie seria
nie miała jeszcze tak wykształconego charakteru, jaki znamy z niej obecnie. Widać
to już na pierwszy rzut oka, zanim zaczniecie jeszcze lekturę, w samej szacie
graficznej, cartoonowej, to prawda, ale – jak już kiedyś pisałem – bardziej w
disnejowskim stylu, z jednoczesnym zachowaniem pewnego przywiązania do
realizmu. W pewnym stopniu jest ona także niedbała, przynajmniej w stosunku do
czystej kreski wypracowanej po latach. Ale i ma to swój ewidentny urok i
klimat, które spodobają się nie tylko najmłodszym. Bo już wtedy cykl miał
całkiem sporo ze swojego charakteru, tylko jeszcze nie okrzepł, jak należy.
Fabularnie „Pod niebem Zachodu” to opowieść typowa
dla serii, choć też jeszcze nie w pełni wykształcona. Sam ton jest nieco inny, więcej
tu slapsticku i humoru obrazkowego utrzymanych w tonacji wczesnych komiksów
gazetowych, ale śmieszy to mniej, niż późniejsze scenariusze Goscinnego. Bo
nawet jeśli „Lucky Luke” nie jest najwybitniejszym dokonaniem ojca „Asteriksa”,
to właśnie za jego rządów cykl przeżywał lata największej świetności. Morris co
prawda położył podwaliny pod to wszystko, co widać w tym albumie, ale zabrakło
mu maestrii i przełomowego podejścia do tematów, jakie były potem domeną
Goscinnego.
W skrócie rzecz ujmując, miłośnicy Lucky Luke’a
mimo pewnych mankamentów, mają się z czego cieszyć. W ich ręce trafia bowiem
nie tylko klasyczny album z przygodami tego bohatera, ale przede wszystkim wciąż
dobry komiks, który warto poznać.
Dziękuję wydawnictwu
Egmont za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz