Nie jestem wielkim fanem fantasy, choć dobre dzieła
z tego gatunku czytam/oglądam równie chętnie, jak wszystkie inne dobre książki,
komiksy tudzież filmy. A „Freyja” jest dobra. Może nie bardzo dobra, bo to
jednak jedynie powielanie i odtwarzanie sprawdzonych schematów gatunków, wciąż
jednak jest udana i warta polecenia miłośnikom fantastyki w średniowiecznych
realiach i przygodowych, quasi historycznych opowieści.
Sytuacja w forcie Leren od początku jest trudna, a
z każdą chwilą staje się coraz bardziej beznadziejna. Gdy wydaje się, że
wszystko skończy się jak najgorzej, zjawiają się Gerdowie, plemię odzianych w
jelenie rogi ludzi, którzy zamieszkuje okoliczne lasy. A co ważniejsze towarzyszy
im,… Alexis. Pytanie jednak, czy ich pojawienie się odmieni sytuację?
Jak pisałem na wstępie i piasek też nie raz przy
omawianiu poprzednich tomów, „Freyja: Fałszywy książę” to typowa opowieść
fantasy, która bardziej przypomina historyczno-przygodowe fabuły, niż
fantastykę jako taką. To zresztą z nich pochodzą takie schematy, jak kobieta udająca
mężczyznę czy sobowtór władcy. To zresztą kolejny w tej serii taki element, który
zna każdy, nawet jeśli nie przepada. „Człowiek w żelaznej masce” to dzieło,
które z miejsca przychodzi doi głowy na myśl o tego typu historiach ( film z
Leonardem DiCaprio uwielbiam, chociaż kina kostiumowego nie trawię). A jednak
„Freyja” udała się jako seria.
Bo co by o niej nie mówić – a przeciwnicy na pewno
będą narzekać, że wszystko to już było – cyklowi nie da się odmówić po prostu
dobrego wykonania. Scenariusz jest skrojony nieźle, postacie, choć proste,
zapadają w pamięć, a wydarzenia nie mają ani zbyt wolnego, ani zbyt szybkiego
tempa. Bywa, że „Freyja” jest dynamiczna, bywa też bardziej spokojna, są tu
sceny subtelne, są też brutalne. I jest też wszystko to, czego od szojek – a
tak gatunkowo należałoby sklasyfikować to dzieło – wymagamy, z romantyzmem i
przywiązaniem do wszelkiej maści ozdób włącznie. Ten ostatni element widać
niedoskonałej w szacie graficznej, udanej, dopracowanej i wpadającej w oko.
Do tego mamy ilustracje, jak już wspominałem,
również typowe dla gatunku, ale zarazem miłe dla oka, a momentami ciążące w kierunku
prac pań z grupy Clamp. Jest tu lekkość, jest dopracowanie, są detale, jest wreszcie
przyjemny nastrój i sporo uroku. I nie brak też dynamiki czy elementów dość charakterystycznych
dla europejskiej fantastyki, a dla Japończyków dość egzotycznych.
Reasumując, mamy tu dobrą mangę dla miłośników
gatunku. Prostą, ale sympatryczną, lekką, a jednak nie wolną od pewnego
ciężaru. I naprawdę przyjemną w odbiorze.
Dziękuję wydawnictwu
Waneko za udostępnienie egzemplarza do recenzji.
Komentarze
Prześlij komentarz